PK ΠJoa, mimetypeapplication/epub+zipPK ΠJ3P$ META-INF/container.xml
Etatyzm bez państwa
Pod hasłami radykalnej zmiany PiS kontynuuje obrany jeszcze przez SLD kurs na kapitalizm państwowy
W iście rewolucyjnej atmosferze zainaugurowało i prowadzi Prawo i Sprawiedliwość swoją politykę gospodarczą. Wzrost roli państwa, repolonizacja, odrzucenie neoliberalnych dogmatów – te zawołania oznajmiają radykalną zmianę. To jednak pozory.
Już w 2001 roku prof. Jadwiga Staniszkis (wówczas jedna z intelektualnych guru antystablishmentowej prawicy) ukuła w swoim opus magnum, jakim była praca „Postkomunizm”, pojęcie „kapitalizmu państwowego bez państwa”. Przeczuwała w ten sposób, jak się zdaje, wyczerpywanie się strategii rozwoju opartej na nomenklaturowo-neokolonialnej sprzedaży państwowego majątku, jednostronnym otwieraniu rynków, masowych inwestycjach zagranicznych. Przeczucie jej nie zawiodło: pod rządami Sojuszu Lewicy Demokratycznej obserwowaliśmy wyhamowanie prywatyzacji i próbę konsolidacji władzy w oparciu o, wciąż liczne, spółki Skarbu Państwa.
Pierwiosnki etatyzmu po polsku kwitły po dojściu do władzy anty(post)komunistycznego PiS (2005–07). Hamulec prywatyzacyjny pozostał zaciągnięty, znacjonalizowano Bank Ochrony Środowiska, skonsolidowano państwowe firmy energetyczne.
Etatyzm PO
Wbrew „neoliberalnej” reputacji i początkowej retoryce tendencję tę kontynuowałapo roku 2007 także Platforma Obywatelska wraz z PSL-em. Prywatyzacje PZU, Taurona czy GPW pozostawiły w rękach rządu pakiety kontrolne tych spółek. Wbrew pogłoskom nie doszło do wielkiej wyprzedaży szpitali, Lotosu ani PKO BP, wypuszczono jedynie na giełdę mniejszościowy pakiet akcji największego banku. Oczywiście PO nie była pod tym względem identyczna jak poprzednicy: zależąc w pewnym stopniu od neoliberalnych opiniotwórców i grup interesu, usiłowała ich zadowolić pomniejszymi sprzedażami i takimi „prywatyzacjami bez prywatyzacji”, by się tak wyrazić, jak powyższe. Fałszywy jest jednak obraz tej partii jako przywracającej do łask politykę wyzbywania się sreber rodowych. Podobnie przesadzone są pogłoski o ludziach PO jako prywatyzacyjnych „liberałach-aferałach”. W 2015 roku Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła wprawdzie nieprawidłowości w czterech na piętnaście największych sprzedażach państwowych firm (w tym głośnej sprawie Ciechu) z poprzednich kilku lat, jednak łączna wartość tych transakcji ledwie przekroczyła miliard złotych. Kropla w morzu polskiego majątku i budżetu.
Co więcej, pod koniec pierwszej kadencji PO kurs na nowy etatyzm zaostrzył się. Symbolicznym przełomem było stwierdzenie intelektualnego guru tej formacji Jana Krzysztofa Bieleckiego, że kapitał (choć przez dwadzieścia lat głosił on z zapałem odwrotną tezę) ma narodowość. Wkrótce uświadczyliśmy akcji propagandowej na rzecz repolonizacji banków, zwieńczonej wielkimi zakupami Nordei przez PKO BP i Aliora przez PZU. PO znacjonalizowała, wbrew potężnym lobbies, Otwarte Fundusze Emerytalne. Uruchomiła też typowo etatystyczne Polskie Inwestycje Rozwojowe. Mało kto pamięta, że łącznie w latach 2007–15 udział rodzimego kapitału w sektorze bankowym wzrósł o ogromne 19 punktów procentowych. Stało się tak w dużej mierze za sprawą osłabienia zachodnich banków przez kryzys finansowy, ale ówczesne rządy aktywnie inicjowały i wspierały państwową repolonizację.
A zatem w praktyce – jakże inaczej niż w erystyce – to najbardziej liberalna z trzech dominujących w ostatnich 16 latach formacji najwięcej zrobiła dla nowego etatyzmu polskiego. Być może dlatego, że rządziła najdłużej, jest wszak za wcześnie na generalne porównanie z gabinetem Szydło. Korzystnym przejęciom sprzyjał też kryzys finansowy.
Rząd kontynuacji
Patrząc jednak na pierwsze półtora roku rządów, można stwierdzić, że nic nie wskazuje na radykalne przyśpieszenie: zakup Pekao SA spokojnie mógłby mieć miejsce w trzeciej kadencji PO, a proste przemianowanie PIR-u (tak, tak, tej słynnej „kamieni kupy”) na Polski Fundusz Rozwoju to póki co zabieg piarowsko-kosmetyczny. Nad słynnym planem Morawieckiego, rozbitym już merytorycznie przez dziesiątki krytyków, nie ma się co dalej znęcać. To dokument propagandowy, niemożliwy do realizacji ze względu na niewydolność aparatu rządzenia i brak ogromnych pieniędzy, niezbędnych do jego sukcesu. Można go jednak traktować jak pewną ogólną wizję i filozofię prowadzenia polityki gospodarczej.
Kluczowe są w tej wizji: wzrost roli państwa i jego inwestycji oraz centralne wzbudzenie innowacyjności jako remedium na „pułapkę średniego dochodu”. W tej ostatniej sprawie rząd organizuje wiele konferencji, nie zanotował jednak póki co żadnego widocznego sukcesu. Inwestycje jak na razie maleją zamiast rosnąć. Zaangażowanie państwa rzeczywiście wzrasta, to jednak nie nowość.
Rozdęte i nieefektywne instytucje, takie jak Agencja Rozwoju Przemysłu czy Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, wbrew zapowiedziom ich racjonalizacji i scalenia w ramach PFR, mają się po staremu. Widać wprawdzie pewną aktywizację w promocji rodzimych, już wcześniej dobrze radzących sobie branż i produktów (na przykład meblarskiej czy komputerowej), ale przełomu jak na razie nie ma. PiS po prostu kontynuuje wcześniejszą politykę, modyfikując ją w szczegółach i nieco natężając.
Etatystyczne tsunami
W ten oto sposób, odgarniając medialny kurz i patrząc na fakty, po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że pod pozorem bojów niemal na śmierć i życie w strategicznie ważnej sprawie panuje cichy konsensus głównych sił politycznych. Kapitalizm państwowy a’la PO dowodzi przy tym, że wszelkie liberalne lobbies razem wzięte, z Leszkiem Balcerowiczem na symbolicznym czele, nie są w stanie odwrócić trendu nowego etatyzmu w Polsce. Przy całej krytyce nie wywołuje on przy tym reakcji w najmniejszym stopniu porównywalnych do „obrony demokracji”. Najwyraźniej nie tylko nie narusza dominujących interesów, ale wręcz im sprzyja.
Nie jesteśmy w tym oryginalni, przeciwnie – wpisujemy się w globalny trend. W tym wydaniu „Nowej Konfederacji” Michał Kuź ciekawie omawia ważną książkę Joshuy Kurlantzicka „State Capitalism”. Amerykański ekspert pokazuje wzbierającą w skali planetarnej falę nowego etatyzmu, zbiegającą się zresztą z trendem odwrotu od demokracji liberalnej. Jak zwykle renesans nie oznacza prostego powrotu: dzisiejszy kapitalizm państwowy jest inteligentniejszy i bardziej wyrafinowany od tego z poprzednich dekad. Potrafi funkcjonować w zglobalizowanej gospodarce, konkurować z prywatnym kapitałem, rekompensować (przynajmniej do pewnego stopnia) defekty publicznego zarządzania.
Skąd to etatystyczne tsunami? W całej złożoności istota jest dość prosta: globalny ład gospodarczy – promujący prywatną własność, ale obwarowaną ściśle regulowanymi warunkami handlu, władzą instytucji finansowych, trybunałów arbitrażowych czy tzw. (pozornie) niezależnych agencji regulacyjnych – najbardziej służy krajom bogatym, biedniejsze wpychając w pułapki „rozwoju zależnego” i co najwyżej „średniego dochodu”. Teza, że dzisiejsze terms of trade mają charakter neokolonialny jeszcze przed czterema laty była egzotyczna, dekadę temu – oszołomska. Dziś jest autoryzowana przez coraz większą część ekonomicznego mainstreamu.
Szukając alternatywy – i wyciągając wnioski z wysoce protekcjonistycznych początków zachodnich potęg – liczne kraje aspirujące do poważniejszej niż rynek zbytu i montownia roli w międzynarodowym podziale pracy, nie dysponując potężnym, rodzimym kapitałem prywatnym, postawiły na państwo jako motor rozwoju i akumulacji. W wielu przypadkach – na czele ze zmieniającym reguły gry kazusem Chin – z sukcesem. Ten zaś zawsze tworzy naśladowców. Oto geneza nowego etatyzmu.
Wracając do Kurlantzicka, trzeba podkreślić, że dokonuje on kluczowego w tym wszystkim rozróżnienia na efektywny i nieefektywny kapitalizm państwowy. Pierwszy reprezentuje wzorcowy Singapur, oczywiście Chiny, a także Brazylia czy Norwegia. Drugi takie kraje jak Rosja, Egipt, Wenezuela. Fundamentalne przewagi lepszego etatyzmu wynikają przede wszystkim z czterech rzeczy: (kontrolowanego) otwarcia na globalizację, wymuszania konkurencji (zarówno między firmami państwowymi, jak i między nimi a prywatnymi) i merytokracji, jawności połączonej z aktywną polityką antykorupcyjną, ochrony prywatnej części rynku przed destrukcyjnymi zapędami państwowych czempionów.
Państwo teoretyczne
Dochodzimy do istoty sprawy: gdzie jest w tym spektrum Polska? Wróćmy z kolei do Staniszkis: jej paradoksalne pojęcie „kapitalizmu państwowego bez państwa” było nie tylko trafne, ale i profetyczne. Wzrostowi etatyzmu towarzyszy w naszym kraju słabnięcie „mózgu państwa”. Mam nadzieję, że stały Czytelnik „Nowej Konfederacji” wybaczy mi powtórzenie, ale zatrważająca ignorancja ustrojowa głównego nurtu każe nieustannie wracać do tej tezy: po 1989 roku nie zbudowaliśmy systemu władzy z prawdziwego zdarzenia. Dramatycznie słabe centrum rządu – miejsce planowania, synchronizacji, monitoringu i kontroli polityk publicznych – oznacza, że „państwo istnieje tylko teoretycznie”. Pozbawione wiedzy o sobie i władzy nad sobą nie jest w stanie, poza okazjonalnym „dopychaniem kolanem”, realizować ponadresortowych projektów, będących dziś warunkiem sine qua non skutecznej, podmiotowej polityki. Grzęźnie w półanarchii grup interesów, potykając się o własne nogi.
Drugą stroną tego samego medalu jest system pasożytniczy. Przypomnijmy: to stan przechwycenia części instytucji publicznych przez klasę zainteresowaną głównie osobistym wzbogaceniem. Osłabia on państwo, promuje patologiczną, klientelistyczną subkulturę organizacyjną i wypiera produktywność (w tym innowacyjność). Jest ponadpartyjny i międzypokoleniowy.
Dwa kapitalizmy
Być może kapitalizm państwowy jest dziś konieczną fazą rozwoju Polski. Jako zwolennik własności prywatnej (jak najszerzej rozpowszechnionej) mogę nad tym ubolewać, ale nie mogę zamykać oczu na rzeczywistość. Jednak etatyzm bez państwa, za to z klasą pasożytniczą, jest dużo bardziej problematyczny niż sam kapitalizm państwowy.
Po pierwsze, oznacza dalsze obniżenie – i tak dramatycznie niskich – standardów rządzenia. Taki jest nieuchronny skutek zwiększania władztwa chciwej i niekompetentnej elity politycznej, nieradzącej sobie (z punktu widzenia interesu publicznego, nie logiki pasożytniczej) z tymi instytucjami, które już kontroluje. Ponadto więcej spółek i agend państwowych to w warunkach impotentnego centrum więcej udzielnych księstw. Zatem ekspansja sektora publicznego bez wzmocnienia „mózgu państwa” oznacza jeszcze mniej sterowności.
Po drugie, to cios w gospodarkę. Po prawie 30 latach transformacji dorobiliśmy się przepaści między – by znów przywołać Staniszkis – „kapitalizmem politycznym” a „kapitalizmem powszechnym”. Ten drugi, prywatny i konkurencyjny, to (przy wszystkich słabościach) świat ciężkiej pracy, rywalizacji na cenę i jakość. Tym pierwszym rządzi logika feudalno-mafijnych„podczepień”, bezwzględnej lojalności osobistej, kostycznej hierarchii, karuzeli stanowisk. Rozrost „kapitalizmu politycznego” oznacza więc obniżenie standardów zarządzania, konkurencyjności, zysków spółek.
Warto pamiętać przy tym o Kurlatzickowskich kryteriach efektywnego etatyzmu. To materiał na szczegółowe analizy eksperckie, ale niektóre zjawiska są widoczne gołym okiem. Niepokoi na przykład obniżenie poziomu merytokracji w państwowych spółkach, połączone z permanentnymi rotacjami na szczytach tak ważnych firm jak Giełda Papierów Wartościowych czy giganty elektroenergetyczne. Natomiast istotnych postępów w wymuszaniu konkurencyjności czy polityce antykorupcyjnej od lat nie widać.
Do tego dochodzą wyliczane przez Kurlantzicka zagrożenia związane z kapitalizmem państwowym jako takim: jego wątpliwa efektywność długoterminowa w porównaniu z prywatną konkurencją oraz niekonieczne, ale prawdopodobne osłabienie demokracji liberalnej. Przykłady Tajlandii czy Wenezueli, o Rosji nie wspominając, wymownie pokazują, jak skutecznie można wykorzystać potęgę państwowej własności przeciwko opozycji i rządom prawa.
Lekarstwo? Jak zawsze to samo: rozbić system pasożytniczy i zbudować na jego gruzach prawdziwe państwo. To jednak nie interesuje polskich polityków dnia dzisiejszego, niemal całkowicie pochłoniętych walką o władzę i o wizerunkowe odróżnienie się od przeciwnika.
PK ΠJ >X^ X^ OEBPS/Flow_1.htmlInny kapitalizm
Państwo w ujęciu Kurlantzicka wydaje się tworem bardzo dwuznacznym. Angażując je w gospodarkę, można zyskać wiele, ale i wiele stracić
Kiedyś globalny podział na modele gospodarcze był oczywisty. Mieliśmy blok kapitalistyczny i socjalistyczny. Potem sprawa stała się jeszcze jaśniejsza, bo kapitalizm zwyciężył i historia podobno się skończyła. Oczywiście niektórzy malkontenci – jak choćby Peter A. Hall, David Soskice czy Gosta Esping-Andersen – przebąkiwali o tym, że tak zwany „kapitalizm” ma swoje bardzo rozmaite odmiany. Wciąż mówiło się też jeszcze o azjatyckich tygrysach i modelu państwa rozwojowego. Co do zasady byliśmy jednak niemal pewni, że wszystkie łodzie nie tylko podnosi ten sam wolnorynkowy przypływ, ale i że w skali globalnej te łodzie zmierzają w tym samym kierunku.
W ostatniej dekadzie sprawy zaczęły się komplikować. Pojawiła się cała grupa krajów, gdzie państwo ma coraz większy, a nie mniejszy wpływ na gospodarkę. I nie są to bynajmniej kraje realnego socjalizmu, tylko swoistego kapitalizmu. Co więcej, nie są to też skanseny minionej epoki. Należą przecież do tej grupy na przykład Chiny, Indie, Indonezja i Singapur. Jak te kraje nazwać i czy są one szansą, czy raczej zagrożeniem globalnej gospodarki? Czym różnią się między sobą? W swojej nowej świetnej książce pod tytułem „State Capitalism” [„Kapitalizm państwowy”] odpowiedzi na te pytania proponuje Joshua Kurlantzick i po raz kolejny stara się odczarować mity narosłe wokół powszechnie nadużywanych pojęć.
Państwo głupcze!
Kurtlantzicka czytelnik „Nowej Konfederacji” zapewne pamięta z tekstu, w którym rozprawiał się z mitem demokracji, której, rzekomo, zawsze bronią klasy średnie przed ludowymi trybunami. Pokazywał, że często z tą obroną bywa co najmniej różnie. Teraz w podobny, bezpardonowy sposób Kurlantzick postępuje z opowieścią o zachodnim kapitalizmie z połowy lat 90. jako o globalnym „boskim objawieniu”. Kurlantzick to ekspert Council on Foreign Relations, zajmujący się głównie Azją Wschodnią, stąd też rozdziały poświęcone Chinom, Singapurowi, Indonezji czy Tajlandii są, jak to u niego, szczególnie ciekawe, zaś te, gdzie skupia się na Rosji czy Kazachstanie, mogą być dla polskiego czytelnika znacznie mniej odkrywcze. Warto też podkreślić, ogólnie rzecz ujmując, że jest to książka powstała na kanwie ekspertyz dla rządu USA i jako taka jest pisana trochę z pozycji „doradcy” księcia, który czasami tłumaczy rzeczy oczywiste dla mieszkańców innych części świata, a czasami sugeruje polityki, które daleko wykraczają poza moc sprawczą kraju takiego jak choćby Polska. Niektóre z zagrożeń, jakie zdaniem autora tworzy kapitalizm państwowy, są też zagrożeniami raczej z punktu widzenia USA jako globalnego hegemona niż z punktu widzenia nowych, aspirujących potęg gospodarczych.
Mimo to książka jest czymś znacznie, znacznie więcej niż tylko ćwiczeniem z cyklu „jak Amerykanie widzą świat”. Jest to pod wieloma względami przełomowe postawienie problemu nie na zasadzie: „wszyscy maszerujemy różnymi drogami do jego go celu”, tylko „wszyscy chcemy rozwoju, ale to, jak go w końcu osiągamy, prowadzi nas często w różnych kierunkach”. Kraje nowoczesnego kapitalizmu państwowego nie są bowiem monolitem w takim stopniu, jak dawny blok wschodni, ani nawet jak wczesne państwa rozwojowe (Japonia, Korea, Tajwan).
Przy braku jasnego metodologicznego konsensusu Kurlantzick stosuje kryterium posiadania przez kapitał państwowy większościowego pakietu w co najmniej 30 proc. z 500 największych firm. W efekcie spośród sześćdziesięciu liczących gospodarek pod definicję kapitalizmu państwowego podpadają następujące kraje (w kolejności wielkości gospodarek): Chiny, Brazylia, Indie, Rosja, Indonezja, Arabia Saudyjska, Argentyna, Norwegia, Iran, Tajlandia, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Malezja, Singapur, Egipt, Kazachstan, Algieria, Katar, Wenezuela, Kuwejt.
W tym zestawieniu według Kurlantzicka mamy zarówno kraje rozwijające się szybko i nader pomyślnie, jak i te, które utknęły w martwym punkcie jak Iran, Egipt, Rosja czy choćby nieszczęsna Wenezuela, której grozi już zupełnie poważna klęska głodu. Zgodnie z rozmaitymi rankingami w grupie tej pojawiają się wzorcowe demokracje jak Norwegia i kraje o przeciętnym, ale przyzwoitym standardzie rządów demokratycznych jak Brazylia, Indie czy Indonezja. Są jednak też kraje częściowo niedemokratyczne jak Malezja, Singapur, Tajlandia czy Wenezuela. Są jednak też kraje zupełnie niedemokratyczne: Chiny, Iran, Rosja, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty i Egipt.
Już samo to zestawienie obala pewne mity, co potwierdzają też bardziej szczegółowe analizy znane lepiej specjalistom. Po pierwsze więc, fakt dużego udziału państwa w gospodarce nie oznacza, że ta gospodarka musi być automatycznie mniej efektywna. To może zaszokować ortodoksyjnych wolnorynkowców, ale dane średniookresowe nie pozostawiają wątpliwości, zaś długookresowo, jak mawiał John Maynard Keynes, i tak „wszyscy jesteśmy martwi”. A przecież nie tak dawno sama definicja kapitalizmu państwowego, czyli systemu, w którym państwo aktywnie angażuje się w nastawioną na zysk działalność gospodarczą, brzmiała jak oksymoron. Nawet chiński model we wczesnych latach dwutysięcznych był znacznie bardziej oparty o kapitał prywatny niż obecnie.
Po drugie, związek pomiędzy demokracją a stanem gospodarki nie jest wcale oczywisty. Zdaniem Kurlantzicka stosunkowo duże upaństwowienie gospodarki nie oznacza na przykład, że państwo musi być mniej demokratyczne. Co więcej, krótkoterminowo związek pomiędzy demokratyzacją rządów a rozwojem gospodarczym jest mało widoczny. Do jego analizy można jeszcze dodać konstatację, że to raczej stabilny rozwój, również generowany przez państwo, jak w przypadku Norwegii, wspiera demokrację już istniejącą niż na odwrót. O czym zresztą już od dawna pisał choćby Adam Przeworski.
Po trzecie, i chyba najważniejsze, niemal wszystkie najszybciej rozwijające się kraje mają potężne sektory gospodarki, w których państwo odgrywa rolę dominującą. Można w tym kontekście do analizy Kurlantzicka dodać konstatację, że to nie przypadek, że w grupie aspirujących potęg, czyli BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i Południowa Afryka), tylko RPA nie jest typowym krajem kapitalizmu państwowego, a i tam udział skarbu państwa w gospodarce jest niemały. Jak na razie w tej grupie wyraźne oznaki stagnacji widać tylko w Rosji oraz RPA i są one spowodowane zarówno czynnikami zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi, a nie samym tylko upaństwowieniem dużej części gospodarki.
Jeśli zestawić wyniki, które osiągają te kraje, ich coraz większe wpływy ekonomiczne i polityczne oraz krytykę antypaństwowego neoliberalizmu na samym Zachodzie, to wypadałoby zakrzyknąć: „państwo, głupcze”! Byłby to jednak okrzyk przedwczesny, zważywszy na to, jak wiele rzeczy należałoby sobie najpierw wyjaśnić. Nie ma jednego modelu państwowego kapitalizmu, a decydując się na ten kierunek, kraj podejmuje naprawdę ogromne ryzyko. Chcąc stać się nowym Singapurem, bardzo łatwo bowiem skończyć jak druga Wenezuela, co zresztą Kurlantzick na każdym kroku podkreśla.
Dlaczego?
Główne powody sięgnięcia po narzędzia kapitalizmu państwowego, zwłaszcza w krajach szybko rozwijających się, są w ujęciu Kurlantzicka trojakie. Po pierwsze, coraz większe trudności z wygenerowaniem w czysto rynkowy sposób taniego kapitału, który napędzałby gospodarkę, a przy okazji dawał miejsca pracy i stabilny rozwój. Po drugie, wielkość firmy nadal w wielu gałęziach gospodarki liczy się bardziej niż pierwotnie przewidywano. Trzecim powodem jest chęć pośredniego zastosowania narzędzi protekcjonistycznych.
Co do pierwszego powodu, to jest on związany z faktem, że coraz większa część globalnej gospodarki to już nie usługi czy też produkcja, ale rodzaj wielkiego kasyna. Kurlatzick pisze o tym mniej, ale jest to dla jego analizy bardzo istotne. W owym kasynie zaś, jak to w kasynie, bogatemu nikt zagrać nie zabroni, a biedny spłucze się bardzo, ale to bardzo szybko. Na przykład, według George’a Gildera, autora książki „Scandal of Money” [„Skandal pieniędzy”], nawet 95 proc. obrotu walutami to dziś czysta spekulacja, która nie ma nic wspólnego z handlem. Co gorsza, jak podkreśla Kurlantzick, kapitalizacja giełd w mniejszych ośrodkach raczej spada (przeciętnie wynosi ona dziś 43 proc.), a pieniądz ciągnie do dosłownie kilku potężnych globalnych centrów finansowych, gdzie kapitalizacja przekracza grubo 100 proc.
W takiej sytuacji rynki niezwykle łatwo wysysają kapitał z biednych krajów. Często akurat wtedy, kiedy jest on tam pilnie potrzebny do budowania gospodarki. Co gorsza, ze źródeł innych niż analiza amerykańskiego autora wiadomo, że zwykle to wysysanie bezpośrednio dotyka życia konkretnych osób kupujących, jak polscy frankowi cze, instrumenty finansowe, których działania nie rozumieją. W obliczu takich procesów reakcją Chin i wielu innych państwowych kapitalizmów była ostra regulacja sektora finansowego i uprzywilejowanie banków należących do państwa.
Narzędzia regulacyjne zdaniem Kurlantzicka stworzyły w krajach państwowego kapitalizmu atmosferę tzw. represji finansowej, a więc mniejszą potencjalną stopę zwrotu z lokat. Innymi słowy, nie pozwalano ludziom inwestować swoich pieniędzy w zagraniczne fundusze inwestycyjne i inne narzędzia finansowe, tylko wymuszano inwestycje ich oszczędności w nieruchomości lub po prostu umieszczanie ich na koncie w państwowym albo krajowym banku. Taka polityka zapewne ograniczała to, ile zwrotu ludzie mogli uzyskać ze swoich inwestycji i lokat, ale równocześnie dawała bankom dużo wolnego kapitału, który mogły potem pożyczać firmom krajowym na niski procent. Te zaś ten kapitał inwestowały, budując miejsca pracy i wzmacniając gospodarkę.
W krajach państwowego kapitalizmu pojawiła się więc, według amerykańskiego autora, swoista umowa społeczna: ludzie godzą się na mniejsze zyski kapitałowe w zamian za stabilizację i, przynajmniej w Chinach, Singapurze czy innych azjatyckich gospodarkach, zwykle to dostają. Rozwijając myśl Kurlantzicka, nietrudno zgadnąć, że taka umowa jest szczególnie korzystna dla tych, którzy mają mało kapitału i mało wiedzy ekonomicznej, a więc dla przeciętnych obywateli. Jest zaś znacząco mniej korzystna dla tych, którzy mają dużo kapitału i dużo wiedzy, czyli przysłowiowego 1 proc. Tak oto, przy braku globalnych regulacji i przejrzystych procedur w przypadku rynków finansowych, klasyczny kapitalizm przestał się, tak po prostu, zwykłym globalnym Kowalskim opłacać. Niedawno przyznał to nawet Bank Światowy, odnotowując skuteczność represji finansowej jako narzędzia rozwoju.
Co do drugiego powodu, czyli kwestii skali, to, jak słusznie zauważa Kurlantzick, wbrew rozmaitym teoriom malejących niemal do zera kosztów produkcji nie wszystko można sobie samemu zrobić na drukarce 3D. Następuje wręcz zjawisko odwrotne: konkurując na globalnych rykach w wielu gałęziach przemysłu, trzeba być naprawdę dużym graczem i to pod każdym względem. Nawet poważnym firmom z wschodzących rynków trudno jest osiągnąć takie rozmiary bez kapitału pośrednio lub bezpośrednio pochodzącego od państwa. Przykładem podanym przez Kurlantzicka jest brazylijski Embraer, dziś największy producent małych i średnich odrzutowców na świecie. Kiedy na przełomie lat 60. i 70. tamtejsze ministerstwo lotnictwa powoływało do życia firmę, wielu ekspertów było sceptycznych, czy kraj taki jak Brazylia może w ogóle wejść na rynek zdominowany przez zachodnich gigantów pokroju Boeinga. Dlatego miedzy innymi trudno było znaleźć inwestorów prywatnych. Obecnie Embraer nie jest już firmą państwową, choć Skarb Państwa nadal ma w nim znaczące udziały. Stał się za to bardzo dobrze prosperującą spółką akcyjną i brazylijskim „srebrem rodowym”.
Wkwestii inwestowania przez państwo w zaawansowane technologie sceptyków nadal nie brakuje. W Polsce wątpliwości względem w sumie dość ograniczonego udziału państwa w rozwoju elektrycznych pojazdów i dronów wyrażał niedawno dosyć dobitnie Grzegorz Schetyna. Ten sceptycyzm nie jest bezpodstawny, nie powinien jednak być automatyczną, odruchową reakcją współczesnego polityka. A to dlatego, że i bez książki Kurlantzicka wiadomo, że począwszy od Doliny Krzemowej, którą początkowo finansował Pentagon, aż po koreańskie czebole, nie ma na świecie przykładów szybkiego rozwoju zaawansowanej technologii przemysłowej, który obywałby się bez bardzo silnego zaangażowania państwa.
Mało tego, nie ma rozwiniętego państwa, które nie stosowałoby na pewnym etapie rozwoju protekcjonizmu. Adam Smith i jego uczniowie powiedzieliby oczywiście, że bardzo źle robiły i dlatego też w okresach, kiedy tak postępowały, rozwijały się wolniej. Pewna ostrożność w usuwaniu ceł w myśl klasycznego liberalizmu nigdy nie powinna zaś przesłaniać nadrzędnego celu, jakim jest wolny handel. Zwolennik państwa rozwojowego odpowiedziałby jednak, że otwarcie rynku często następowało dopiero, kiedy było już czym konkurować i na pewnych etapach miało absolutnie zbawienne skutki. Spór ten trudno jest jednoznacznie rozstrzygnąć.
Warto jednak zaznaczyć, nieco na marginesie rozważań Kurlantzicka, że kraje rozwijające się i słabo rozwinięte mają teraz naprawdę pod górkę. Znacznie łatwiej było im kilkadziesiąt lat temu. Z jednej strony umowy handlowe wymuszają na nich otwarcie swoich rynków, z drugiej coraz bardziej drakońskie prawa i umowy międzynarodowe obligują do przestrzegania prawa własności intelektualnej. Pojawia się więc pytanie: jak dokładnie kraje te mają się rozwijać, skoro są często lata za konkurencją, nie mogą chronić rynków i nie mogą też tanio kopiować cudzych rozwiązań technologicznych czy też po prostu się ich uczyć? Nie dostają przecież ani wędki, ani ryby. Wydaje się wręcz, że rozwinięty świat oczekuje, że będą czekać na boskie oświecenie lub mannę z nieba. A kiedy one, zamiast cierpliwie oczekiwać, produkują wojny i rzesze biednych niewykształconych imigrantów, rozwinięty świat okazuje ogromne zdziwienie.
Jak zrobić to dobrze?
Pozostaje pytanie: „Jak?”. Jak to się dokładnie dzieje, że jedne kraje państwowego kapitalizmu kończą jak Wenezuela, a inne jak Singapur? Ponownie wypada wskazać trzy lub cztery podstawowe obszary i związane z nimi zagrożenia dla powstającego kapitalizmu państwowego. Po pierwsze, Kurlantzick stwierdza, że te kraje, którym się udaje, nie tylko się nie izolują jak dawne państwa socjalistyczne, ale wręcz otwierają na światową gospodarkę. Robią to jednak sprytnie i na własnych warunkach. Menadżerowie firm z kapitałem państwowym starają się sprawnie wchodzić w tak zwane globalne łańcuchy wartości, wykorzystując przy tym wiedzę i umiejętności państwowych służb dyplomatycznych oraz informacyjnych, przy czym narzędzia protekcjonistyczne są tutaj często stosowane tylko przejściowo lub stają się kartą przetargową w negocjacjach z zagranicznymi partnerami, na zasadzie coś za coś. Można zresztą powiedzieć, że zachodnie państwa robią z pochodzącymi z ich krajów firmami prywatnymi dokładnie to samo, chociażby oferując offsety przy zakupach zbrojeniowych.
Drugim kluczowym dla przetrwania gospodarki o modelu państwowego kapitalizmu czynnikiem jest jawność i bezpardonowa walka z korupcją. Norweski rząd ma 67 proc. udziałów w Statoil, podobnie jak w wielu innych dużych firmach. Wszystkie one rządzą się jednak zasadą pełnej transparentności. Każdy obywatel jest traktowany jak ich ważny akcjonariusz i w każdej chwili może zapoznać się z informacjami oraz dokumentami na temat ich działania. Zupełnie inne porządki panują, dla porównania, w rosyjskim Gazpromie i wielu innych firmach z udziałem skarbu rosyjskiego państwa. Stają się one raczej łupem frakcji oligarchów niż dobrem wspólnym. Co stanowi zresztą potężne zagrożenie dla każdego kraju państwowego kapitalizmu.
Walka z korupcją to także w Rosji, Egipcie czy Wenezueli zupełna abstrakcja. Tymczasem na przykład w Indonezji od około piętnastu lat działa służba, przy której blednie nasze CBA. Słynna Agencja Wykorzeniania Korupcji (PKP) to struktura niemal zupełnie niezależna. Jej szef jest wybierany przez parlament niczym sędzia Sądu Najwyższego. W 86 sprawach dotyczących najwyższych urzędników aż po szczebel ministerialny służba nie pomyliła się dotąd ani razu, wszyscy oskarżeni zostali skazani. Nie trzeba dodawać, że bardzo podobne standardy panują w Singapurze, choć Chiny już borykają się z korupcją na dość wysokim poziomie.
Ostatnim zaś kluczem do sukcesu państwowego kapitalizmu jest merytokracja i w miarę uczciwa konkurencja z podmiotami prywatnymi. Potężnym zagrożeniem w przypadku państwowego kapitalizmu jest bowiem tłamszenie tych podmiotów. To, że państwo może pomóc firmie zdobyć kapitał lub wiedzę, nie znaczy, że powinno chronić ją przed zewnętrzną i wewnętrzną konkurencją, a przynajmniej nie powinno tego robić w nieskończoność. Konkurencja wymusza bowiem lepsze standardy zarządzania, analogiczne do tych, jakie panują w sektorze prywatnym.
Z państwem źle, bez niego niedobrze
Państwo w ujęciu Kurlantzicka wydaje się tworem bardzo dwuznacznym. Angażując je w gospodarkę, można zyskać wiele, ale i wiele stracić. Czy jest to jednak wiedza aż tak nowa? Sprowadza się raczej do konstatacji, że państwo jest potężnym narzędziem interesu zbiorowego. Można za jego pomocą budować potężne gospodarki, ale też całkiem dobrze funkcjonujące gospodarki zupełnie niszczyć. Jaki jest więc przepis na sukces? W oparciu o analizę Kurlantzicka i inne źródła wydaje się, że w przypadku małych i średnich gospodarek, które nie wykształciły sobie zakorzenionych w społeczeństwie elit i instytucji oraz nie mają dobrych antykorupcyjnych praktyk, przyjęcie modelu kapitalizmu państwowego w całości jest skrajnie niebezpieczne. Nie oznacza to jednak, że nawet takie państwa, ba nawet neoliberalne czy też „globalistyczne” ugrupowania wewnątrz owych państw, nie mogą w ograniczonym zakresie wyciągać z doświadczeń państwowego kapitalizmu wniosków. Nie oznacza to też, że państwa udanego kapitalizmu rynkowego nie powinny się starać kapitalizmu państwowego zrozumieć.
Tezy Kurlantzicka bardzo ciekawie współgrają z niedawnym artykułem w „Foreign Affairs”, autorstwa Jeffa Colgana i Roberta Keohane (czołowego przedstawiciela amerykańskiego neoliberalizmu). Obaj autorzy podobnie jak Marcin Król wychodzą od stwierdzenia, że „byliśmy głupi” i nawołują do tego, aby zacząć dla dobra samego liberalizmu oddzielać jego komponent ekonomiczny od politycznego. W efekcie, na polu stosunków międzynarodowych, apelują oni do amerykańskich decydentów, aby byli bardziej otwarci na rozmaite podejścia do gospodarki i nie wymuszali „wolnorynkowości”, nie rezygnując jednocześnie z pewnych pryncypiów aksjologicznych.
W polityce wewnętrznej Colgan i Keohane radzą natomiast zadbać o widoczną redystrybucję korzyści płynących z globalizacji pośród gorzej wykształconych i gorzej sytuowanych. Jest to teza ze wszech miar warta rozważenia zarówno globalnie, jak i lokalnie. Nawet w polskim kontekście wydaje się, że krytykowanie PiS za działania związane z polityką instytucjonalno-medialną jest bardziej uprawnione niż zapowiedzi likwidacji CBA czy też nazywanie za Jackiem Rostowskim planu Morawieckiego „dyrdymałami”. Państwo jako gracz ekonomiczny, czy tego chcemy, czy nie, wróciło. Politycy rozmaitych opcji na całym świecie muszą się zacząć do tej myśli przyzwyczajać.
Joshua Kurlantzick, Starte Capitalism, Oxford University Press, 2016.
PK ΠJu"w8 w8 OEBPS/Flow_2.htmlPrzypudrowany protekcjonizm Morawieckiego
Plan Morawieckiego i nowa ekonomia strukturalna opierają się na starym jak świat państwowym interwencjonizmie, który pozwala urzędnikom i politykom na wybieranie poszczególnych branż i miejsc interwencji
Etatyzm, neoliberalizm, socjalizm, wolny rynek. Pomimo że w debacie publicznej te slogany pojawiają się wyjątkowo często, ułatwiając umieszczenie dyskutanta na bipolarnej osi „prawak/lewak”, to już dawno nie wystarczają do rozmowy na temat polityki gospodarczej. Trudno w prostych słowach omówić najnowsze i najważniejsze dla polskiej gospodarki wydarzenie, jakim było przyjęcie 14 lutego przez rząd „Strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju” zwanej potocznie „Planem Morawieckiego”. Strategia ta budzi sprzeczne odczucia: niektórzy komentatorzy mówią o powrocie sanacji i chęci budowy nowego COP-u, inni widzą w Mateuszu Morawieckim polskiego Konrada Adenauera. Warto więc spojrzeć na jej konkretne elementy przez pryzmat teoretycznych założeń, które ewidentnie miały wpływ na poglądy naszego wicepremiera.
Ideowy guru Morawieckiego
„Praktycy przekonani, że nie podlegają żadnym wpływom intelektualnym, są zazwyczaj niewolnikami idei jakiegoś dawno zmarłego ekonomisty. (…) Prędzej czy później właśnie idee, a nie interesy i przywileje, stają się groźnym orężem dobrej lub złej sławy”. Słowa te napisał prawie sto lat temu John Maynard Keynes uznawany za protoplastę interwencjonizmu. Idea krąży i ewoluuje, często wpływając na programy partii czy poglądy polityków. Jednak w przypadku Mateusza Morawieckiego sprawa jest dużo ciekawsza – jego ideowym guru nie jest pradawny ekonomista, którego nazwisko patronuje setkom wydziałów ekonomicznych, ale osoba, która pod względem wieku spokojnie mogłaby uchodzić za jego starszego brata.
Justin Yifu Lin, bo o nim mowa, urodził się w 1952 roku w prowincji Yilian na Tajwanie. Zaczął karierę jako wojskowy, jednak pod koniec lat 70. zdezerterował i uciekł do Chin. Stamtąd udał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1986 roku obronił doktorat z ekonomii na Uniwersytecie w Chicago. Od 2008 roku pełnił funkcje głównego ekonomisty Banku Światowego, zasiadając przy okazji w fotelu wiceprezesa.
To właśnie jego Mateusz Morawiecki wskazał w wywiadzie dla Polska The Timesjako jednego ze swoich idoli ekonomicznych. Jak wiemy, panowie spotkali się w Davos, gdzie mieli okazje porozmawiać o słuszności założeń „Planu Morawieckiego”. „Rozmawiałem w Davos z wicepremierem Morawieckim. Widać, że ma pomysł, jak rozwijać Polskę” – mówił Justin Lin w wywiadzie z Agatonem Koźmińskim. Jaka jest więc idea, do której tak często odnosi się Mateusz Morawiecki?
Wybrać innowatorów
Nowa ekonomia strukturalna, bo o niej mowa, jest bardzo młodą szkołą ekonomiczną. Jej źródło można datować na początek drugiej dekady XX wieku, kiedy w 2012 roku Justin Lin wydał pod egidą Banku Światowego opracowanie pt. „New Structural Economics. A Framework for Rethinking Development and Policy”. Odcina się on od tradycyjnej ekonomii strukturalnej, którą uznaje za zbyt uproszczoną. Według niego przedstawia ona zakłamaną, bipolarną wizję świata, dzieląc go na bogate centrum i biedne peryferia. Justin Lin stwierdza, że nie można uogólniać sytuacji gospodarczej, gdyż pomiędzy krajami rozwijającymi się istnieje bardzo dużo różnic, szczególnie dotyczących potencjału gospodarczego. Kolejną mocną wadą „starej szkoły” są zdaniem Lina jej instrumenty, opierające się głównie na twardym protekcjonizmie, takim jak cła importowe, kontyngenty czy sztywny kurs walutowy. Nowa droga ma opierać się na „miękkim protekcjonizmie” i nieingerowaniu zasadniczo w mechanizm rynkowy. Rząd powinien wpływać na środowisko przemysłowe, modernizując np. infrastrukturę oraz wspierając branże innowacyjne poprzez na przykład instrumenty wspierania eksportu. Jednak należy wskazać główną różnicę: stare podejście sugerowało industrializację całej gospodarki i chronienie jej solidnymi barierami protekcjonistycznymi, natomiast NES zakłada wspieranie tylko i wyłącznie konkurencyjnych i innowacyjnych firm, których potencjał wzrostu sięga rynków międzynarodowych.
Clou założeń nowej ekonomii strukturalnej Lin opisał w opublikowanym w 2010 roku artykule pt. „Six Steps for Strategic Government Intervention”. Stwierdza tam, że każdy rząd musi zidentyfikować branże najbardziej konkurencyjne, opierając się na danych historycznych (takie branże, w których kraje o podobnej strukturze gospodarczej odniosły sukces w przeciągu 20 lat). Lin proponuje nawet wzór, który wskaże nam takie branże! Subsydiowanie wybranych branż ma pomóc w budowaniu przewag komparatywnych w handlu międzynarodowym i wpływać pozytywnie na konkurencyjność gospodarki.
Inspirację założeniami nowej ekonomii strukturalnej u Mateusza Morawieckiego widać gołym okiem. Wyjątkowo często wspomina on o „polskich championach” i konieczności reindustrializacji innowacyjnych obszarów gospodarki. Ministerstwo Rozwoju przedstawiło przykładowe plany rozwojowe, takie jak „Batory”, który za zadanie będzie miał zbudowanie polskiego promu morskiego czy „Polski Kombajn Górniczy”, który ma podbić światowe rynki maszyn górniczych. Każdy słyszał o narodowym projekcie rozwoju elektromobilności, dzięki któremu w 2026 roku po polskich drogach będzie jeździło milion samochodów elektrycznych. Polska ma stać innowacyjnością, a dziesiątki polskich firm mają osiągnąć sukces międzynarodowy, taki jak CD Projekt RED ze swoim Wiedźminem.
Bolączki nowej ekonomii strukturalnej
Jednak czy na pewno tędy droga? Czy możemy z góry wpłynąć na innowacyjność, stymulując poszczególne branże? Weźmy na przykład program rozwoju polskiej kolei, nazwany na cześć przedwojennego taboru „Luxtorpeda 2.0.”. Zakłada on wspieranie rodzimych producentów taboru szynowego w celu wyprodukowania polskiego środka komunikacji szynowej dla dużych aglomeracji miejskich. Klaster, który w ten sposób powstanie, ma zrzeszać takie firmy jak PESA, Solaris czy Modtrans, natomiast transport kolejowy ma być specjalizacją województwa kujawsko-pomorskiego i Wielkopolski (co już rodzi problemy, bo jeden z największych producentów taboru szynowego w Polsce, firma Newag, pochodzi z Małopolski). Poprzez wydatkowanie środków pochodzących z Unii Europejskiej oraz poprzez tworzenie pooli taborowych przy użyciu państwowych funduszy chcemy zbudować innowacyjny przemysł kolejowy potrafiący konkurować z gigantami takimi jak Alstom czy Bombardier. Brzmi pięknie, ale krytycy już wskazują, że poprzez stymulowanie rynku wewnętrznego i zamówienia niskoseryjne nie osiągniemy niezawodności, z jakiej znani są zagraniczni giganci (widać to po dostępności pojazdów szynowych w PKP Intercity – niektóre modele polskich producentów przez większość roku stały w bazach z powodu awarii). Same zamówienia dokonywane przez polskie spółki nie sprawią, że nagle konstrukcje rodzimej Pesy będą konkurowały ze stadlerowskimi Flirtami, a Darty zastąpią Pendolino. Za zachodnimi producentami stoją lata praktyki – Pendolino produkowane jest od ponad 40 lat na potrzeby wielkich wysokoseryjnych zamówień.
I właśnie tutaj objawia się największa bolączka zarówno całej nowej ekonomii strukturalnej, jak i planu Morawieckiego. Korzystając z aktualnej sytuacji rynkowej i politycznej, ministerstwo zidentyfikowało branże, w których osiągniemy przewagę konkurencyjną. Trzeba sobie jednak zdać sprawę, że to nie jest tak naprawdę możliwe, gdyż większość założeń opiera się albo na rynku krajowym, który ma bardzo ograniczą chłonność, albo na środkach unijnych, które w perspektywie najbliżej dekady prawdopodobnie się skończą. Nie mamy żadnej pewności, że aut elektrycznych, których już za 9 lat (minął rok od ambitnego wystąpienie ministra Tchórzewskiego) ma być milion, nie wyprą samochody zasilane ogniwami wodorowymi, a modne teraz drony nie zostaną wyparte przez rozwiązanie opierające się na przemyśle satelitarnym. Istotą innowacji jest jej innowacyjność. Brzmi to oczywiście jak tautologia, jednak zawiera w sobie clue problemu – nie możemy przewidzieć, jakie branże w najbliższym czasie będą innowacyjne oraz która innowacja zostanie pozytywnie zweryfikowana przez rynek. Bill Gates, gdy na początku nowego millenium pokazywał światu protoplastę tabletu, musiał odpuścić, gdyż jego produkt nie został ciepło przyjęty przez konsumentów. Dopiero Steve Jobs, wprowadzając 10 lat później Ipada, stworzył nową niszę rynkową, która pozwoliła na sprzedaż milionów takich urządzeń. Operując na danych historycznych, tak jak postuluje Justin Lin, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, w których branżach innowacja powstanie, a tym bardziej, w których się przyjmie.
Protekcjonizm w make-upie
Dlatego zarówno Plan Morawieckiego, jak i nowa ekonomia strukturalna to nic innego jak protekcjonizm w make-upie. Przypudrowany i atrakcyjny, ale wciąż protekcjonizm. Opiera się na starym jak świat państwowym interwencjonizmie, który pozwala urzędnikom i politykom na wybranie poszczególnych branż i miejsc interwencji, bez kierowania się w 100 proc. rachunkiem ekonomicznym. Działając jako organizacja biurokratyczna, państwo nie opiera się na bodźcach rynkowych, takich jak popyt na produkt. W tak szybko zmieniającym się świecie najważniejsze jest sprawne zarządzanie informacją oraz adaptowanie się do zmieniającej się sytuacji wokół przedsiębiorstwa. W momencie, w którym firmy są uzależnione od finansowania centralnego czy też innych miękkich narzędzi gospodarczych, jest bardzo utrudnione.
Czy taka reindustrializacja pozwoli nam wyhodować polskich championów? W ograniczonym stopniu na pewno tak. Firmy wspierane państwowymi funduszami i korzystające z ciągle rozwijanej infrastruktury powoli będą stawać się lokalnymi liderami. Nie ma jednak pewności, czy na pewno dzięki takiej polityce uda nam się stworzyć produkty innowacyjne, będące w stanie konkurować z produktami światowych firm, które wydają wielokrotnie więcej na badania i rozwój niż polscy przedsiębiorcy.
Powinniśmy skupić się raczej na redukcji regulacji, które wydłużają drogę produktu na rynek oraz na poprawie dyfuzji wiedzy i innowacji pomiędzy środowiskami akademickimi a przedsiębiorcami, która jest niezbędna dla wdrażania w życie badań naukowych jako produktów. Dla lepszej komercjalizacji nauki powinniśmy wspierać sektor MSP, który potrafi szybciej niż duże koncerny zaadaptować się do zmiennej sytuacji rynkowej.
Plan Morawieckiego ma swoje znaczące zalety, takie jak na przykład postulat cyfryzacji administracji publicznej. Jednak założenia „Strategii” dotyczące reindustrializacji niosą za sobą wspomniane wyżej zagrożenia, które mogą sprawić, że zamiast innowacyjnych przedsiębiorstw będziemy mieli wspierane przez państwo leniwe molochy.
PK ΠJᨀi9 i9 OEBPS/Flow_3.htmlJak PiS broni kast
Politycy Prawa i Sprawiedliwości są bardzo chętni do rozdawania niezasłużonych przywilejów. Nasze państwo nadal służy jako instrument pozwalający drenować kieszenie jednych i przesypywać uzyskane środki do kieszeni innych.
Uchwalenie ustawy „Apteka dla aptekarza” pokazało, że obecny rząd chętnie rozdaje przywileje wybranym grupom zawodowym. W kolejce stoją nie tylko księgarze i sklepikarze.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości lubią ukazywać się jako pogromcy sitw. Po głowie dostają (często zresztą zasłużenie, choć zazwyczaj zbyt mocno) sędziowie czy zawodowi samorządowcy od dziesięcioleci kierujący „swoimi” gminami czy powiatami. Jednak gdy się przyjrzeć dokładnie, obecnie rządzący są bardzo chętni do rozdawania niezasłużonych przywilejów. Nasze państwo nadal służy jako instrument pozwalający drenować kieszenie jednych i przesypywać uzyskane środki do kieszeni innych, co jest jednym z przejawów jego pasożytniczego charakteru.
Utrzeć nosa Gowinowi
Od lat 90. XX wieku nie było chyba władzy, która w takim stopniu szłaby na rękę różnym grupom zawodowym, co obecnie Prawo i Sprawiedliwość. Jest to o tyle zaskakujące, że PiS był za swoich poprzednich rządów przecież w awangardzie otwierania zawodów prawniczych, co udało się zrobić jedynie częściowo, gdyż Trybunał Konstytucyjny zablokował w 2006 roku „lex Gosiewski” w radykalnej formie. Z drugiej strony rozwiązania podobne do tych, które właśnie uchwalono w ramach ustawy „Apteka dla aptekarza”, forsował już ponad 10 lat temu ówczesny wiceminister zdrowia, a obecny europoseł PiS Bolesław Piecha. Tym razem się udało, choć nie bez przeszkód, bo jako że posłowie Polski Razem byli przeciw, jedynie dzięki zarządzeniu pancernej dyscypliny klubowej, niespotykanej w przypadku takich branżowych głosowań, oraz poparciu dla nowego prawa ze strony Polskiego Stronnictwa Ludowego i satelickiego wobec PiS koła Wolni i Solidarni.
Wiele wskazuje na to, że ustawa została potraktowana przez Jarosława Kaczyńskiego czysto instrumentalnie po to, by utrzeć nosa Jarosławowi Gowinowi, gdyż postawa posłów klubu PiS, zasiadających w komisji żartobliwie zwanej deregulacyjną (to ona zajmowała się pracą nad ustawą drobiazgowo regulującą funkcjonowanie nowych aptek), nie tylko należących do partii ministra nauki, ale także do Prawa i Sprawiedliwości, pokazywała, że nie ma w tej sprawie jednomyślności. Kolejne zwycięstwo „Szeregowego Posła z Żoliborza” polega na tym, że udowodnił Gowinowi, iż w razie potrzeby nie musi liczyć na jego szable, gdyż może sięgnąć po pomocną dłoń ludowców lub uciekinierów od Kukiza. W zamian za to na terenie o promieniu 500 m będzie mogła od tej pory istnieć w Polsce tylko jedna apteka i to tylko pod warunkiem, że w gminie jedna apteka przypada na co najmniej 3 tysiące mieszkańców (jeśli nasycenie rynku jest większe, promień między dwoma aptekami rozrasta się do kilometra). Należeć ona będzie mogła tylko do farmaceuty lub spółki farmaceutów. Dodatkowo jeden farmaceuta będzie mógł posiadać najwyżej cztery apteki.
Kolejka jest dłuższa
Takie rozwiązania nie mają sensu ze społecznego punktu widzenia i są tylko prezentem dla grupy zawodowej farmaceutów. Z uzasadnienia ustawy wyziera przekonanie, że farmaceuta to jakiś oddzielny gatunek człowieka, półanioł, który w przeciwieństwie do absolwenta innego kierunku z pewnością nie sprzeda osobie uzależnionej składników potrzebnych do produkcji narkotyków i nie będzie także brał udziału w niecnym procederze nielegalnego wywozu leków za granicę. Także argument, że dzięki terenowym i osobowym ograniczeniom, jeśli chodzi o powstawanie nowych aptek, wypchnie się farmaceutów poza duże ośrodki, jest bałamutny. Przede wszystkim zmniejszy to konkurencję, wpłynie na wzrost cen i może spowodować powstawanie monopoli w mniejszych miejscowościach, na co wskazywał Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, krytycznie oceniając projekt.
Tymczasem czeka nas najprawdopodobniej kolejna ustawa uchwalona w interesie wąskiej grupy zawodowej. Choć los „ustawy o jednolitej cenie książki” nie jest jeszcze przesądzony, wiele – zwłaszcza z wypowiedzi ministra kultury i dziedzictwa narodowego Piotra Glińskiego – wskazuje na to, że zostanie wprowadzone prawo zakazujące przez rok sprzedaży książek w cenie niższej niż 95 proc. z góry ustalonej kwoty (nie licząc pewnych wyjątków, takich jak np. sprzedaż na targach). Ustawa ta ma wedle ministra Glińskiego i Polskiej Izby Książki chronić drobnych księgarzy przed konkurencją ze strony wielkich sieci. Dodam, że także ze strony księgarni internetowych, które stają się dla tych stacjonarnych coraz większym zagrożeniem. Wbrew zapowiedziom ustawa nie zmieni ani o milimetr sytuacji wydawców, gdyż nie zakazuje ona stosowania rabatów w kontaktach ze sprzedawcami.
Bolt z ciężarkami
A przecież to nie wszystko. W kolejce czekają jeszcze drobni sklepikarze, którzy chcą być wyłączeni z zakazu handlu w niedzielę. Tu zresztą mamy dość ciekawą sytuację, bo z jednej strony ustawa ma nie obowiązywać tych, którzy nie zatrudniają pracowników, z drugiej strony obejmie franczyzobiorców, traktowanych niczym pracownicy wielkich sieci handlowych. Nie wnikając w zasadność samego zakazu handlu w niedzielę, mamy tu do czynienia z uprzywilejowaniem części uczestników konkurencyjnej gry rynkowej, czego zresztą nie ukrywa szef Komitetu Stałego Rady Ministrów Henryk Kowalczyk. I nijak nie współgra to z „propracowniczą” argumentacją na rzecz zakazu, gdyż także drobne sklepy, których właściciele mogą sami stanąć za ladą, ze sobą konkurują, i siłą rzeczy będą czuli się do tego zobowiązani, mając świadomość, że właściciel sklepu mieszczącego się dwie ulice dalej zrobi to samo. Jeśli chodzi więc o to, by dzięki zakazowi dla większych sklepów właściciele tych mniejszych mogli więcej zarobić, wszystkie argumenty na rzecz świętości niedzieli i walki z konsumpcyjnym stylem życia można sobie włożyć w kieszeń. Z logicznego punktu widzenia te miałyby zastosowanie tylko wówczas, gdyby chodziło o wprowadzenie całkowitego zakazu.
We wszystkich tych przypadkach łatwo wskazać beneficjentów ograniczeń i regulacji. W przypadku aptek będą to farmaceuci już posiadający własne apteki i hurtownicy korzystający z rozdrobnienia rynku, w przypadku jednolitej ceny książki drobni i średniej wielkości księgarze stacjonarni, a w przypadku zakazu handlu w niedzielę drobni sklepikarze. Oni wszyscy, lobbując u aktualnie rządzących na rzecz swego partykularnego interesu, chętnie sami biegną w awangardzie z wyciągniętym palcem wskazującym, krzycząc „łapać złodzieja” i oskarżając przeciwników nowych regulacji o to, że działają w interesie wielkich korporacji, najchętniej zagranicznych. Niedźwiedzią przysługę przeciwnikom takiej klientelistycznej polityki wyświadczają np. ambasady takich krajów jak Izrael czy USA, otwarcie sprzeciwiając się „Aptece dla aptekarza”, ale nie zmienia to faktu, że każda regulacja – a także jej brak – ma swoich beneficjentów. Różnica polega na tym, że zmieniane właśnie rozwiązania nie uprzywilejowują nikogo. Gdy ktoś mówi, że korzystają z nich np. wielkie sieci księgarskie, które mogą stosować wysokie rabaty, to tak, jakby mówił, że dystans 100 m działa na rzecz Usaina Bolta, ponieważ jest na nim najszybszy. Z drugiej strony nowe regulacje ograniczające dostęp do zawodu, wprowadzające ceny minimalne na towary czy zakazujące części przedsiębiorców sprzedaży w wyznaczony dzień to jak uprzywilejowywanie pozostałych biegaczy poprzez przywiązanie Boltowi obciążników do nóg lub wręcz wykluczenie go z wyścigu.
Potrzeba rewolty konsumentów
Zresztą sytuacja na rynkach jest zbyt skomplikowana, by mówić o prostej walce między dobrymi, prawdziwie polskimi drobnymi przedsiębiorcami a straszliwymi międzynarodowymi korporacjami. Przykładowo na rynku księgarskim nie mamy Usaina Bolta. Jest na nim kilku ścigających się między sobą potentatów, część z nich doznała zresztą ostatnio zadyszki (by wspomnieć o Matrasie). W tyle zostali zawodnicy starszej daty, którzy przespali sygnał startera, gdy do biegu ruszyły księgarnie internetowe.
Ale nawet gdybyśmy mieli do czynienia z walką „drobnych sklepikarzy” z megasklepami – zwłaszcza zagranicznymi, bo przecież te zmiany argumentowane są także motywacją repolonizacyjną – to dlaczego arcypolska „drobnica” budzi naszą sympatię, a nie budzą jej ci, którzy zapłacą rachunek, czyli jak najbardziej polscy klienci? Tu nie chodzi bowiem o dobro dużych firm czy nowych graczy, którzy mogą się pojawić na rynku (choć zakazanie komuś inwestowania w aptekę tylko dlatego, że nie jest farmaceutą, samo w sobie jest rażącą niesprawiedliwością). Tu chodzi o rosnące ceny i gorszy dostęp do towarów i usług, które są skutkiem tego typu ograniczeń. Tylko że z nimi bardzo trudno się walczy. Przede wszystkim dlatego, że mamy tu do czynienia z bardzo szanowanymi zawodami. Bez farmaceutów, księgarzy, sklepikarzy (w kolejce stoją także taksówkarze, przewodnicy turystyczni czy przedstawiciele innych, zderegulowanych za poprzedniej władzy zawodów) życie byłoby trudniejsze, a przynajmniej bardziej nudne. Stąd osoby pełniące te profesje czują się uprawnione do podkreślenia wagi tego, co robią, powtarzając, że przecież „książka to nie kiełbasa” a „lekarstwo to nie bułka”, z czego ma w domyśle wynikać, że rynki te mają być drobiazgowo uregulowane. Tyle, że większość nas kupuje jedzenie częściej niż książki i lekarstwa, z czego jakoś do tej pory nikt nie wysnuł wniosku, że do posiadania sklepu z wędlinami potrzebny jest tytuł magistra inżyniera technologii żywności i żywienia człowieka, zaś w promieniu kilometra winna znajdować się tylko jedna piekarnia (nie wywołujmy jednak wilka z lasu, i na te pomysły ktoś może wpaść). Jednocześnie bezpośrednim beneficjentom takich rozwiązań o wiele bardziej opłaca się walka o nie niż klientom obrona przed regulacjami. Komuś, kto dostanie sto złotych, bardziej zależy na tym, by je uzyskać, niż stu osobom, które mają się na ten zysk zrzucić po złotówce, na obronie tej złotówki. Zwłaszcza, jeśli jakiś ekspert wmówi im, że same na tym zyskają, a poza tym na całym świecie jest tak samo (z reguły guzik prawda, a nawet jeśli, to co z tego?).
Zwłaszcza teraz, gdy obecny rząd (a także w tym zakresie jego częsty nieformalny koalicjant Polskie Stronnictwo Ludowe) jest tak podatny na naciski branżowych grup interesów, potrzebna jest większa świadomość wspólnoty interesów konsumentów (szeroko rozumianych: chodzi tak samo o spożywców, czytelników, jak i pacjentów potrzebujących leków). Nie chodzi tym razem, choć i to jest ważne, o to, by czytać składy kupowanych produktów i nie dać się robić w balona. Chodzi o to, że w interesie konsumentów leży jak najszersza konkurencja, która pociąga za sobą wyższą jakość i niższe ceny. Każde ograniczenie dostępu do zawodu, regulacja cen czy utrudnienia w zakładaniu nowych przedsiębiorstw tę konkurencję zmniejszają. Potrzebna nam jest rewolta konsumentów po to, by nasz system gospodarczy nie poszedł w kierunku kastowo-cechowego, który tylko ułatwi pasożytowanie na nas wszystkich.
PK ΠJ9 I I OEBPS/Flow_4.htmlPrzeciw sanacyjnemu etatyzmowi
Z dr. Marcinem Chmielowskim rozmawia Mateusz Ambrożek
Zweig, Krzyżanowski czy Heydel próbowali implementować to, co wychodząc ze skarbnicy myśli wolnorynkowej i prokapitalistycznej, mogłoby się sprawdzić w warunkach polskich
Głównymi bohaterami filmu dokumentalnego „Zapomniani. Historia krakowskiej szkoły ekonomicznej” produkowanego przez Fundację Wolności i Przedsiębiorczości mają być Ferdynand Zweig, Adam Krzyżanowski, Adam Heydel – polscy rzecznicy wolnorynkowego podejścia w gospodarce, działający głównie w dwudziestoleciu międzywojennym. Czy ich myśl ekonomiczna była tylko powielaniem pewnych utartych już przekonań znanych z zachodniej myśli liberalnej, czy jednak wzbogacali ją o jakieś specyficzne, polskie komponenty?
Wszyscy trzej wymienieni przez pana ekonomiści, choć blisko ze sobą związani, prezentowali nieco inne podejście do ekonomii. Krzyżanowski, choć był świetnym dydaktykiem i bardzo dobrym publicystą, nie był wybitnym naukowcem. Bardziej zresztą był skoncentrowany na zagadnieniach prawnych niż czysto ekonomicznych. Jego poglądy określiłbym jako konserwatywno-liberalne, bliskie dzisiejszej wolnościowej prawicy. Ferdynand Zweig chyba jako pierwszy w Polsce określił się mianem neoliberała – choć termin ten rozumiał inaczej, niż my go dziś kojarzymy. Adam Heydel był z kolei metodologicznym „Austriakiem”, uczestnikiem seminarium Ludwiga von Misesa i chyba najbardziej wolnorynkowym z całej trójki.
Ich myśl, choć różna, ale zarazem w pewien sposób podobna, miała specyficznie polskie komponenty. Trudno jednak mówić o nich jako o zupełnie samodzielnych ekonomistach, którzy wytworzyli swoją własną metodę badawczą a rezultaty jej stosowania są na tyle doniosłe, że komentowane także poza Polską. Tak nie było. Specyfika polskości u Zweiga, Krzyżanowskiego czy Heydla polega na próbie implementacji tego, co wychodząc ze skarbnicy myśli wolnorynkowej i prokapitalistycznej, mogłoby się sprawdzić w warunkach polskich czy szerzej – środkowoeuropejskich. Ferdynand Zweig, proponując w 1926 roku pracę na konkurs Banku Gospodarstwa Krajowego, zwycięską zresztą, odwoływał się do tradycji neoklasycznej, już istniejącej i ugruntowanej. Na jej podstawie przedstawiał jednak pomysł Polski będącej w unii celnej z Czechosłowacją i państwami bałkańskimi. Ta liberalna unia miała być dźwignią gospodarczą regionu i szansą na zatrudnienie wolnych rąk do pracy, które w Polsce były bezczynne. Nie ma tutaj nic bardzo nowego, to wszystko ktoś już wymyślił wcześniej. Ale nie zawsze przedstawiał to w kontekście polskim.
Pomówmy teraz o tożsamości politycznej polskich liberałów gospodarczych. Duża część myślicieli ekonomicznych w okresie Międzywojnia, jak np. Adam Heydel, Roman Rybarski czy Edward Taylor sympatyzowała z Narodową Demokracją. Z czego to mogło wynikać?
Myślę, że mogło to wynikać z ideowego kolorytu polskiego nacjonalizmu. Nacjonalizm jako taki, moim zdaniem, nie jest jedną, ściśle ustaloną, doktryną polityczną. To raczej pierwiastek ideowy, do tego bardzo reaktywny, łatwo wchodzący w relacje uzupełniania się z innymi prądami myślowymi. Polski nacjonalizm zaczynał jako realistyczny, pozytywistyczny i raczej wolnorynkowy sprzeciw wobec romantyzmu w polityce prowadzącego nieuchronnie do kolejnych narodowych klęsk. To mogło podobać się sympatykom i rzecznikom poglądów liberalnych w gospodarce. Taki nacjonalizm łatwo bowiem „reagował” ze scjentyzmem, ideą samoorganizacji społeczeństwa, poglądem, że państwo nie musi robić wszystkiego, że jego skuteczność raczej wynika z niewielkiego zakresu narzuconych sobie zdań niż z pretensji do omnipotencji. Oczywiście ekonomiczny liberalizm i polityczny nacjonalizm nie są małżeństwem idealnym i takim też nigdy nie były. Ale w warunkach, w których żył i rozwijał się naród polski, najpierw pod zaborami, potem w już nowej politycznej rzeczywistości dwudziestolecia, takie małżeństwo było niezłym związkiem z rozsądku. Ogólną myśl skłaniającą do takiego mariażu ładnie wyartykułował Adam Heydel. Przy okazji rozważań o polskim szkolnictwie wyższym pisał on o nierealnym polskim idealizmie, który dążąc do osiągnięć najszczytniejszych, zaniedbuje podstawy. Racjonalna polityka oparta o ówczesną wiedzę naukową, przy tym pamiętająca o roli jednostki w budowaniu siły społeczeństwa, zdaje się być alternatywą dla takiego podejścia.
Oczywiście nacjonalizm w Polsce przeszedł rozliczne ewolucje. Nawet w II RP tradycja pozytywistyczna i realistyczna wcale nie była jedyną. Gospodarczych liberałów, z oczywistych względów, nie pociągał już jednak nacjonalizm inny, ten proponowany przez młodsze środowiska choćby spod znaku Falangi. Wcale mnie to nie dziwi.
Czy są znane polemiki przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomicznej z Michałem Kaleckim, który ostatnimi czasy stał się jednym z głównych wzorów do naśladowania zanikającej już polskiej lewicy?
Krakowiacy polemizowali przede wszystkim z ekonomicznym mainstreamem, Michał Kalecki się w nim nie znajdował. Nie znaczy to, że nie ma pewnych odwołań do jego twórczości w dorobku szkoły krakowskiej. Powoływał się na niego i wzmiankował go choćby Adam Heydel, nie można jednak nazwać tego jakąś wyraźną polemiką. Najważniejsze dzieło Kaleckiego „Próba teorii koniunktury” nie było szeroko komentowane, być może w Polsce brało się to stąd, że – jak zauważa Dariusz Grzybek – większość katedr ekonomii na naszych uniwersytetach była obsadzona przez ekonomistów o prawniczym, a nie ekonomicznym zacięciu. Szkoda. Kalecki zdecydowanie był oryginalny i miał pewną propozycję, o której warto było rozmawiać. To zdecydowanie jeden z niewielu polskich ekonomistów, który uprzedził zachód w sformułowaniu teorii ekonomicznej, jego istotność polega więc przede wszystkim na tym, że nie ograniczył się tylko do recepcji czyichś osiągnięć i próbie przystosowania ich do polskich realiów. Być może jednak właśnie ten element, czyli nowatorskość jego naukowej postawy, do pewnego stopnia ograniczyła możliwości polemiki pomiędzy nim a szkołą krakowską.
Jakie były główne osie sporu pomiędzy liberałami a interwencjonistami w międzywojennej Polsce? Oczywistym jest, że Polska startowała z niskiego pułapu, zwłaszcza w kontekście różnego stopnia rozwoju gospodarek poszczególnych zaborów i zniszczeń wojennych. Czy to też miało jakiś wpływ na debaty między dwoma obozami?
Główną oś sporu nakreślił jeszcze XIX wiek i ówczesne idee mówiące o tym, co ma robić państwo, a czego robić nie powinno. Chyba najlepiej ujął to Herbert Spencer, pisząc o organizacji społeczeństwa jako militarnego lub produkcyjnego. To pierwsze jest oparte o rozkaz, to drugie o umowę. II RP to siłowanie się tych koncepcji i zwycięstwo pierwszej z nich. Ten ogólny spór znajdował rzecz jasna swoje kolejne rundy w mniej filozoficznych, a bardziej namacalnych decyzjach i polemikach z nimi. Szkoła krakowska krytycznie odnosiła się do barier celnych, państwowej własności, monopoli, teorii i praktyki funkcjonowania państwa. Ten spór był jednak często tylko publicystyczny. Słabość polityczna liberałów w II RP pozwalała im tylko na aktywność intelektualistów, dużo rzadziej polityków.
O co na przykład się spierali?
Dobrym przykładem jest tutaj memoriał pt. „Projekt naprawy finansowej i gospodarczej” autorstwa Ferdynanda Zwegia i Adama Krzyżanowskiego. Był to pomysł na zupełnie inną politykę reagowania na wielki kryzys. Autorzy proponowali czasowe zawieszenie wymienialności złotówki na złoto, likwidację pomocy publicznej dla eksporterów i zaprzestanie państwowych form walki z bezrobociem. Ten projekt, złożony w 1932 roku na ręce premiera Aleksandra Prystora, oczywiście nigdy nie został zrealizowany. Zamiast tego sanacja uskuteczniała swoją własną koncepcję – opartą o wytyczne Ignacego Matuszewskiego i Adama Koca politykę deflacyjną, prowadzoną zresztą wybiórczo oraz bardzo rozwlekle, i jednocześnie interwencjonistyczną.
Z czego wynikała polityka protekcjonistyczna stosowana w okresie Międzywojnia, przez piłsudczyków dopracowana do perfekcji? Jeżeli przyjmiemy, że według teorii interwencjonizmu państwo ma interweniować w gospodarce tylko w okresach kryzysów, to dlaczego tej polityki trzymano się także po Wielkim Kryzysie? Może czemuś to jednak służyło? A może po prostu piłsudczycy nie znali innego sposobu zarządzania gospodarstwem narodowym?
Pamiętajmy o „duchu czasów”, który wtedy panował. Liberalizm był w odwrocie. Nie tylko w naszej części Europy, nie tylko na całym naszym kontynencie, ale nawet w USA. Zwyczajnie pewne rozwiązania i pomysły lepiej mieściły się w politycznej wyobraźni od innych. Drugą przyczynę widziałbym jako zupełnie lokalną. Polskie tradycje liberalne nigdy nie były zbyt silne. Sanacji łatwiej było narzucić swoją agendę w sytuacji, w której ideowa konkurencja była zwyczajnie słabsza, nawet jeśli nie intelektualnie, to na pewno organizacyjnie. Trzecią dostrzegałbym w samej praktyce interwencjonizmu. Państwo, które – niekiedy w jak najlepszej wierze – przejmie część decyzji odnoszących się do gospodarki, nawet po zażegnaniu problemu motywującego je do takiego kroku, bardzo niechętnie opuszcza zajęte pole. Nazywamy to efektem zapadki. Z takim efektem mieliśmy do czynienia w II RP. Na to wszystko nakładał się i czwarty czynnik – specyficzne myślenie o gospodarce prezentowane przez sanację, ludzi o bardzo często wojskowej przeszłości. Gospodarka to nie kompania kadrowa i nie można w niej regulować wszystkiego rozkazami. Ale ta dość oczywista wiedza uciekała żołnierzom, którzy naprawdę ufali w swoje władcze możliwości. Niestety zgubna pycha rozumu niekiedy nosi żołnierski mundur.
Czy zauważa Pan jakieś paralele między sytuacją gospodarczą Polski międzywojennej i III Rzeczpospolitej? Może warto porównać plan ministra Kwiatkowskiego do wizji wicepremiera Morawieckiego, zwłaszcza w kontekście intensyfikacji działań państwa na rzecz pobudzania koniunktury?
Tak, zauważam. Oczywiście nie wiem tego, czy minister Morawiecki autentycznie inspiruje się polityką prowadzoną przez ministra Kwiatkowskiego, ale nawet jeśli nie, to podobieństwa są dość oczywiste. Państwo ma być aktywne, ma nie tylko budować, ale też zarządzać, ma także być innowatorem, a przy tym wszystkim wypełniać jeszcze swoje tradycyjne zadania. Jak to się skończy? Moim zdaniem oczywiście źle. I zawsze będzie się tak kończyć do czasu, kiedy to każdy urzędnik decydujący o państwowych inwestycjach nie dostanie na wyposażenie swojego gabinetu szklanej kuli. Bardzo trudno jest bowiem przewidzieć, jakie branże są dziś warte państwowego wsparcia i można zauważyć, że jest i będzie ono udzielane przede wszystkim w oparciu o pobudki polityczne, niekoniecznie ekonomiczne. Albo nawet modę. Widzimy to w „Planie Morawieckiego” wymieniającym przemysł dronów jako warty wsparcia państwa. Co ciekawe, polscy producenci dronów radzą sobie dobrze także dziś, a Polska, obok USA i Izraela, jest czołowym producentem tego typu maszyn.
Dlaczego w III Rzeczpospolitej nie stworzyliśmy samodzielnej szkoły ekonomicznej? Zauważmy, że liberałowie pokroju Balcerowicza nieustannie używają sloganów do bieżącej walki politycznej, próbując w ten sposób stwarzać atmosferę ścisłego przylegania do Zachodu, także w kontekście doktrynalnym. Czy nie warto byłoby uwzględnić w tym kontekście polskich warunków politycznych?
Być może taka szkoła wcale nie była nam potrzebna, bo być może nasze uwarunkowania gospodarcze, a co za tym idzie polityka ekonomiczna, jaką moglibyśmy na jej podstawie prowadzić, wcale nie są aż tak specyficzne, jak mogłoby się nam wydawać. Proszę mnie przy tym dobrze zrozumieć: wcale nie podoba mi się to, że minister Morawiecki bezrefleksyjnie powtarza za Marianą Mazzucato. Wolałbym, abyśmy w miarę możliwości używali tych teorii, które jeszcze nie zostały sfalsyfikowane na Zachodzie. Tymczasem uzależnienie od zachodniego dyskursu ekonomicznego jest w Polsce oczywiście wyraźnie widoczne. Skoro taka jest już nasza specyfika i skoro brak jest w Polsce naszej własnej szkoły ekonomicznej, to chociaż używajmy tych teorii, które są dobre i prowadzą do większego, a nie mniejszego dobrobytu. Jako libertarianin byłbym tutaj oczywiście zwolennikiem implementacji osiągnięć wypracowanych przez szkołę austriacką czy chicagowską. Zamiast tego usiłujemy ściśle przylegać do Zachodu w tej jego mniej udanej wersji.
Czy jest w myśli przedstawicieli krakowskiej szkoły ekonomicznej coś uniwersalnego, mogącego stanowić dla nas pewien drogowskaz w działaniu ekonomicznym?
Oczywiście. Osobiście widzę dwa takie drogowskazy. Pierwszym byłoby przekonanie, z różną siłą artykułowane tak przez Krzyżanowskiego, jak przez Heydla i Zweiga, ale jednak obecne u nich wszystkich, że więcej swobody gospodarczej będzie zwyczajnie korzystniejsze niż jej brak. Oczywiście trudno w nich widzieć libertarian, nie byli oni zwolennikami prywatyzacji wszystkiego lub niemalże wszystkiego. Ale w tym ogólnym przekonaniu odnoszącym się do zbawczej roli wolności byli dość charakterystyczni. Po drugie, ekonomiści szkoły krakowskiej byli i są nadal doskonałym przykładem patriotów, którzy starania o wolność jednostki łączyli z autentycznym zaangażowaniem na rzecz swojej wspólnoty. Adam Heydel przypłacił je zresztą życiem. Dla mnie, dość niecodziennego i nieoczywistego libertarianina – pozytywisty, patrioty – takie podejście, budowanie relacji międzyludzkich dobrowolnie, od dołu, ale jednocześnie z szacunkiem dla tradycji i świadomością znaczenia wspólnot nawet tak dużych jak naród, jest zwyczajnie atrakcyjne. Uważam, że wolnościowcy w osobach przedstawicieli szkoły krakowskiej w ekonomii mogą znaleźć bohaterów godnych naśladowania. Nie zawsze, aby uzasadnić nasze poglądy, musimy odwoływać się do tradycji anglosaskiej, chlubnej i wspaniałej, ale jednak dla nas obcej. Mamy, jak się okazuje, naszą własną. Mniej wpływową, ale jednak. Tylko musimy ją sobie przypomnieć.
PK ΠJခ; ; OEBPS/Flow_5.htmlFatalny dualizm władzy
Przez jakiś czas po powstaniu rządu PiS nie oceniałem mechanizmu sprawowania władzy. Po ponad roku widać, że rozdzielenie funkcji lidera partii i stanowiska szefa rządu ewoluuje w systemową patologię
Gdy PiS jeszcze przed wyborami ogłosił, jak wyobraża sobie kształt przyszłego rządu, natychmiast zaczęły się ataki opozycji. Ich powodem, a może raczej pretekstem do nich, było planowane – i, jak się potem okazało, ostatecznie wprowadzone w życie – rozdzielenie funkcji lidera zwycięskiej partii i stanowiska szefa rządu.
Najsłynniejszą podobną sytuacją we współczesnej polskiej polityce był okres władzy AWS w latach 1997–2001, gdy na czele rządu stał Jerzy Buzek, zaś liderem zwycięskiego obozu był Marian Krzaklewski. Kadencja skończyła się nie tylko sromotną porażką AWS w kolejnych wyborach, ale też głęboką marginalizacją obu polityków, przy czym o ile Buzek wrócił później do gry w Parlamencie Europejskim, o tyle Krzaklewski zniknął, jak się zdaje, bezpowrotnie.
W jakiejś mierze – choć nie był to główny powód – za przyczynę losów AWS można uznać właśnie dualizm władzy, trudno jednak te dwa historyczne momenty porównywać. Akcja Wyborcza „Solidarność” była konglomeratem, podczas gdy PiS jest monolitem, nawet jeśli rząd faktycznie jest koalicyjny, w jego skład wchodzą bowiem również politycy Polski Razem Jarosława Gowina i Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry. W skład rządu Buzka przez większość jego trwania wchodziła również Unia Wolności, która była w gruncie rzeczy elementem obcym. Dominacja PiS nad partiami Gowina i Ziobry jest bez porównania większa niż dominacja konglomeratu AWS nad UW.
Dobry i zły policjant
Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że działający obecnie system generuje problemy. Wątpliwości co do jego sprawności są tym większe, że sytuacja jest bardziej klarowna niż w latach 1997–2001, a więc dualizm systemu sprawowania władzy jest tym wyraźniej dostrzegalny.
Wrażenie, jakie odnosi się, patrząc z zewnątrz, jest chaotyczne: pani premier, formalnie rzecz biorąc, firmuje działania swojego gabinetu, ale nikt, kto choćby pobieżnie interesuje się polityką, nie ma wątpliwości, że faktyczną moc sprawczą ma Jarosław Kaczyński, a nie Beata Szydło. Nie można oczywiście mieć pewności, jak dokładnie odbiera tę sytuację przeciętny wyborca. Warto jednak pamiętać, że mistrzem uciekania od odpowiedzialności był Donald Tusk – i to jako premier. Tusk był w stanie forsować niepopularne decyzje w taki sposób, że odium spadało czy to na ministra finansów, czy koalicyjne PSL, a nie na niego. Jarosław Kaczyński takiej zdolności nie posiada, również dlatego, że jego osobista polityczna dominacja nad obozem Zjednoczonej Prawicy jest znacznie bardziej ostentacyjna. Mimo to nigdy nie ma jasności, czy dana decyzja wychodzi z centrum rządowego czy partyjnego.
Zdarzają się jednak sytuacje, w których Kaczyński wydaje się grać w złego i dobrego policjanta. Tak było z ustawą o wycince drzew, gdy odium spadło na ministra Jana Szyszkę, natomiast Jarosław Kaczyński, interweniujący ad hoc, zaprezentował się jako ten dobry, dyscyplinujący bezmyślnego ministra.
Sięgając dalej w przeszłość, można zauważyć, że podobna gra miała miejsce w przypadku zaproszenia do Polski Komisji Weneckiej – w istocie fatalnego w skutkach, bo otwierającego rozszerzone pole konfliktu z Komisją Europejską. Nie odbyło się ono bez akceptacji prezesa PiS. Jednak w powszechnym odbiorze jedynym winowajcą pozostał minister Witold Waszczykowski.
Rozdział w praktyce
Faktyczny mechanizm władzy wygląda tak, że na poziomie strategii to Jarosław Kaczyński dysponuje wszystkimi kartami i to on je rozdaje. Wynika to, po pierwsze, z proporcjonalnego systemu wyborczego, który daje liderom partyjnym ogromną władzę układania list w sposób pozwalający przepchnąć do Sejmu nawet skrajnie niepopularną osobę i na odwrót – usunąć z nich posła popularnego, ale mającego własne zdanie.
Po drugie, faktycznej władzy w państwie nie sprawuje rząd, lecz większość parlamentarna. W sytuacji, gdy większość bezwzględną ma jedna partia (faktycznie – koalicja, ale, jak już zostało powiedziane, przy przytłaczającej dominacji głównej siły), wszechwładza lidera jest niemal kompletna. To faktycznie on decyduje o kierunkach polityki, a nie premier.
Po trzecie, PiS nie zrealizowało własnej zapowiedzi zreformowania systemu działania Rady Ministrów w taki sposób, aby premier był uprawniony do wydawania członkom rządu wiążących poleceń. Powoduje to, że ministrowie – zwłaszcza ci należący do partii – są zobligowani do posłuchu wobec lidera ugrupowania rządzącego, a dopiero na drugim miejscu wobec szefa rządu, ten bowiem nie ma formalnego instrumentu, umożliwiającego wydawanie konkretnych, wiążących dyspozycji, nawet w sprawach kluczowych. Skutki takiej sytuacji obserwować można było najlepiej w przypadku sporów wokół kadrowej polityki Antoniego Macierewicza. Podobnie było w przypadku poczynań byłego już ministra Dawida Jackiewicza – w roli strażaka musiał tu wystąpić Jarosław Kaczyński, a nie premier Szydło.
Po czwarte, ogromna część kluczowych ustaw jest przygotowywana jako projekty poselskie, a nie rządowe. Projekty poselskie podlegają znacznie łagodniejszemu reżimowi – co samo w sobie jest poważną wadą polskiego systemu legislacji. Nie muszą między innymi zawierać oceny skutków regulacji czy być poddawane konsultacjom społecznym. W takiej formie zostały niestety uchwalone najbardziej kontrowersyjne regulacje, w tym ustawa o ziemi (gwałcąca prawo własności), ustawa o wycince drzew czy kwietniowa nowelizacja prawa farmaceutycznego.
Systemowa patologia
Przez jakiś czas po powstaniu rządu PiS nie oceniałem mechanizmu sprawowania władzy, jaki stworzyła partia rządząca. Uznawałem, że trzeba dać mu szansę, bo precedensu właściwie nie było (jak już zostało powiedziane, sytuacja z Buzkiem i Krzaklewskim nie była analogiczna i miała miejsce w innym punkcie naszej politycznej historii). Po ponad roku widać jednak, że przyjęte rozwiązanie, choć bardzo wygodne dla partyjnego lidera, powoli ewoluuje w systemową patologię.
Powstała bowiem sytuacja, w której faktyczny zarządzający nie jest zarazem odbiorcą informacji o ograniczeniach, jakim powinny podlegać jego oczekiwania, a więc i kierunkowe decyzje. W praktyce wygląda to tak, że minister dostaje z Nowogrodzkiej polecenie w jakiejś sprawie i oczywiście to polecenie przyjmuje, bo nie chce stracić pozycji i stanowiska. Jednak ogólne polecenie może zostać przekute w formę przepisów dopiero w rządzie. Podczas obrad Rady Ministrów niejednokrotnie dochodziło do sytuacji, gdy ministrowie, przynoszący z Nowogrodzkiej polecenia czy plany, dowiadywali się, że projekty te są nie do zrealizowania z powodu ograniczeń, wynikających z istniejących regulacji, w tym z prawa UE. Te uwagi nie docierały jednak do „szeregowego posła” Jarosława Kaczyńskiego. Ministrowie znajdowali się zatem między Scyllą a Charybdą. Z jednej strony czuli się zobligowani do wykonania polecenia partyjnego bossa, z drugiej wiedzieli, że polecenie to w oczekiwanej formie jest niewykonalne.
Pojawia się również pytanie o odpowiedzialność polityczną. W normalnym mechanizmie ponosi ją ostatecznie szef rządu. W mechanizmie działającym w Polsce ponosi ją formalnie, ale faktycznie spada ona na lidera partyjnego, który jednak może jej łatwo uniknąć. Jeżeli podejmuje decyzję, która okazuje się następnie fatalna w skutkach, to nie on zostanie uznany za winnego, ale najpierw odpowiedni minister, a następnie premier. To z kolei oznacza, że przywództwo partyjne lidera jest praktycznie nienaruszalne, czyli nie podlega naturalnej weryfikacji pod wpływem budzących wątpliwość działań.
To oczywiście szerszy problem partii autorskich (w tej chwili na polskiej scenie politycznej są dwie partie stricte autorskie: efemeryczna i obumierająca Nowoczesna oraz właśnie PiS). Porównajmy to ze zdrowym mechanizmem wymiany liderów, który działa choćby w Wielkiej Brytanii, gdzie lider – zarazem premier lub przywódca opozycji – obarczony skutkami swoich złych decyzji odchodzi. Ostatnio spotkało to Davida Camerona. Po referendum dotyczącym wystąpienia Wielkiej Brytanii z UE jego pozostawanie na stanowisku było nie do wyobrażenia. Jego poprzednicy stojący na czele Partii Konserwatywnej musieli opuszczać to stanowisko po przegranych wyborach. Wymiana przywódców partyjnych sprzyja wymianie kadr wewnątrz organizacji partyjnej, a to z kolei zapobiega wytworzeniu się kasty dominujących nad wszystkimi mandarynów, których jedynym atutem jest to, że znajdują się blisko ucha lidera.
Istniejący dziś w Polsce mechanizm sprawia, że pojawia się również problem z koordynacją działań rządu. Część ministrów o mocnej pozycji politycznej w ramach partii lub cieszących się wyjątkowymi względami prezesa nie czuje się zobligowana do kierowania się wytycznymi szefa rządu czy dyskutowania o swoich projektach na forum gabinetu, a za jedyną instancję decyzyjną uważa lidera partii. W obecnym gabinecie dotyczy to choćby Mateusza Morawieckiego czy Antoniego Macierewicza. W połączeniu z prawidłami „Polski resortowej”, które wciąż mają się dobrze, wywołuje to konflikty, jak choćby ukryta przed oczami szerszej publiczności, a niezmiernie ważna wojna o stanowisko prezesa zarządu PZU między środowiskiem Beaty Szydło a wicepremiera Morawieckiego. Dany minister, zyskując akceptację prezesa, zaczyna realizację jakiegoś projektu, czemu natychmiast przeciwstawia się albo inny minister, albo premier.
Jak wyeliminować dualizm?
Obecna sytuacja wynika, rzecz jasna, ze specyficznych uwarunkowań dotyczących partii rządzącej. Jest to nie tylko kwestia wygody lidera partii, który woli się zajmować nieskrępowanym planowaniem strategicznym oraz grami partyjnymi (w czym czuje się znacznie lepiej niż w nużących kwestiach organizacyjnych, nieodmiennie związanych z kierowaniem rządem). To również skutek tego, że sam Kaczyński ma świadomość swego dużego negatywnego elektoratu, ale jako „szeregowy poseł” może się niemal w dowolnym momencie schować, podczas gdy twarzą władzy pozostaje dysponująca faktycznie jedynie ograniczoną władzą szefowa rządu.
Co zatem można by zrobić, aby wyeliminować dualizm mechanizmów władzy? Potencjalnych sposobów jest kilka. Sprzyjałaby temu z pewnością zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu na większościową. Można też wyobrazić sobie konstytucyjny zapis, mówiący, że nominację na szefa rządu może otrzymać jedynie lider ugrupowania sejmowego (co wykluczałoby przy okazji operacje typu „premier techniczny” czy „premier bezpartyjny fachowiec”, z natury rzeczy skażone hipokryzją, gdyż stanowisko szefa rządu jest ze wszech miar polityczne). Tu oczywiście niezbędna byłaby zmiana ustawy zasadniczej. Wreszcie przydałaby się reforma samego sposobu stanowienia prawa, która zlikwidowałaby różnicę wymogów pomiędzy rządowymi a poselskimi projektami ustaw i w obu przypadkach zobligowała ustawodawcę zarówno do konsultacji społecznych, jak i stworzenia OSR. Należałoby też wzmocnić kontrolę szefa rządu nad poczynaniami poszczególnych resortów, co z kolei ograniczyłoby możliwość „obchodzenia” formalnej ścieżki decyzyjnej przez stojącego z boku szefa partii, a więc zwiększyłoby prawdopodobieństwo, że to on sam będzie musiał stanąć na czele rządu.
Tyle teoria. Praktyka zaś jest taka, że obecny mechanizm sprawowania władzy jest dla prezesa PiS optymalny, nawet jeśli jest szkodliwy dla państwa, trudno zatem oczekiwać, że się zmieni. Nawet gdyby miało dojść do zmiany na stanowisku premiera (raczej, można zakładać, nieprędko), mało prawdopodobne, aby szefem rządu został Jarosław Kaczyński. Tak więc patologiczne skutki obecnego systemu będą trwać, a z czasem zapewne się pogłębią.
PK ΠJΎ P P OEBPS/Flow_6.htmlUtopia, ale co po niej?
Krzysztof Szczerski opublikował książkę mającą stanowić impuls do dyskusji nad przyszłością Unii Europejskiej. Proponowane w pracy środki zaradcze trudno jednak uznać za szczególne oryginalne.
W czasie lektury nie sposób jest oprzeć się wrażeniu, że po postawieniu w wielu miejscach trafnej diagnozy sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta RP odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe proponuje terapię, po której rokowania są wciąż niepewne. Dla praktyków politycznych i analityków głos prezydenckiego ministra będzie z pewnością frapujący, ale luźno związany twardą i nieraz bolesną rzeczywistością.
Stwierdzenie, że mamy do czynienia z realnym kryzysem projektu integracji europejskiej nie jest wnioskiem odkrywczym i radykalnym. Płomienne przemowy i wystąpienia o tym, jak reanimować i ponownie zszyć trzeszczącą w szwach Unię Europejską, słyszymy podczas kampanii wyborczych, w łonie Komisji Europejskiej, na forum Parlamentu Europejskiego oraz na spotkaniach szefów rządów państw członkowskich. Od ocen nie stronią autorytety intelektualne i duchowe, a nawet artyści i celebryci. Podstawową cechą wspólną tych głosów jest ich wyraźna niedookreśloność. Być może nie należy się na taką prawidłowość obrażać. Człowiekowi zawsze łatwiej przychodzi krytyka i dostrzeganie ułomności zjawisk oraz innych ludzi niż proponowanie domkniętych i konstruktywnych pomysłów.
Opinii o tym, „jak w UE nie jest, a powinno być” jest zresztą wiele. Mimo podobieństw nie płyną one przecież z jednego, określonego źródła ideowego i światopoglądowego. Nie są już – co może inaczej wyglądało jeszcze kilkanaście lat temu – wynikiem prostego podziału na eurosceptyków i euroentuzjastów (zauważmy zresztą, jak te dwa określenia są już dzisiaj rzadko obecne w debatach politycznych!). Powodów do krytyki, ale także różnie pojmowanej obrony modelu integracji europejskiej, mają Anno Domini 2017 niemal wszyscy. Liberałowie niechętnie spoglądają na zbyt dużą liczbę regulacji i ingerencji instytucji unijnych w życie narodów i jednostek. Klasyczni socjaldemokraci obawiają się, że w wyniku skomplikowanej, globalnej sytuacji gospodarczej europejski model społeczny może ulec osłabieniu, jeżeli nie zakwestionowaniu. Obecny stan UE równie dobrze można krytykować z pozycji zwolennika rozwiązań federalistycznych i określanych w ostatnich latach jako strategię ever closer union. Wielu oburza postępująca alienacja unijnej biurokracji i zarządzanej przez nią instytucji od zwykłego życia milionów Europejczyków oraz pomysły dalszego ograniczania podmiotowości i decyzyjności narodów w zjednoczonej Europie. Unia jest też dzisiaj łatwym obiektem krytyki ze strony konserwatywnych tradycjonalistów dostrzegających w integracji europejskiej próbę inżynierii społecznej tworzącej „nowego człowieka” i dodatkowo, w związku ze zjawiskiem masowej migracji, obawiającej się zmiany kształtu kulturowo-demograficznego starej, dobrej „Europy katedr i świętych”. Liczącemu już kilkadziesiąt lat szacownemu gmachowi UE zarzucić można z powodzeniem tendencje zupełnie odwrotne: rosnącą niechęć do otwarcia się na imigrantów, obronę skompromitowanych interesów wielkich korporacji czy prowadzącą do pauperyzacji społecznej politykę „austerity”. Do wyboru, do koloru, u nas każdy znajdzie swoje miejsce, chciałoby się powiedzieć…
Utopie zamiast rzeczywistości
W jakiej grupie krytyków UE umieścić Krzysztofa Szczerskiego? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. W „diagnostycznej” części książki zdaje się on podzielać w większości stanowisko europejskich konserwatystów (brytyjskich torysów, byłego prezydenta Czech Vaclava Klausa czy wielu klasycznych liberałów) zwracających uwagę na grzech pierworodny obecnego kształtu wspólnoty: myślenie utopijne, zakładające tworzenie abstrakcyjnych modeli społecznych oraz próby odgórnego dopasowywania doń rzeczywistości. Grecki przymiotnik ουτοπικός to po prostu „nierzeczywisty”, „pozbawiony związków z realnym doświadczeniem”. Myśl ta, obecna u europejskich konserwatystów od czasów Edmunda Burke’a i Jospeha de Maistre’a, stanowi najbardziej ogólne założenie filozoficzne autora „Utopii europejskiej”. Szczerski przekłada ją na rzeczywistość społeczno-polityczną, określając dwupłaszczyznowo: najpierw bardziej ogólnie jako mający wybitnie pejoratywną konotację „konstruktywizm”, a na szczegółowym obszarze polityki europejskiej – „system konkurencyjno-dominacyjny”. Po pierwsze, zaburza on, jego zdaniem, zarówno istniejący w klasycznym, smithowskim liberalizmie podział na rzeczywistość rynku i polityki. Po drugie zaś, niszczy prawdziwą ideę integracji europejskiej proponowaną przez ojców założycieli zjednoczonej Europy, opartą na modelu solidaryzmu i podmiotowości narodowej. „Stąd też trudno już dzisiaj mówić, iż mamy do czynienia z prostym podziałem polityka-rynek, w którym po jednej stronie mamy regulatora, podatki, racjonalistyczne prawo i dążenie do spójności opartej na egalitaryzmie, a z drugiej dynamikę spontanicznych relacji, rozwój i chęć ekspansji” – zwraca uwagę prezydencki minister (s. 50).
Charakterystyczną cechą systemu konkurencyjno-dominującego oraz jego realnym skutkiem jest to, że „(…) niektóre państwa – o mniejszej sile politycznej i gospodarczej – pozostają trwale na uboczu głównego nurtu polityki” (s. 52) – wnioskuje Szczerski.
Trudno tym obserwacjom nie przyznać racji, widząc realne i namacalne efekty funkcjonowania modelu konstruktywistycznego i dominacyjnego. Zakłada on konieczność wprowadzania to kolejnych „zasad naczelnych” funkcjonowania unijnych instytucji politycznych i gospodarczych. Od utopijnej „samoregulacji”, głoszącej, że wszystkie problemy rozwiąże liberalizacja rynków finansowych, prywatyzacja i wolna konkurencja (w której to utopii potrafią się doskonale odnaleźć lobbyści i dysponujący dużym potencjałem gracze) aż po utopię centralnego nadzoru nad polityką monetarną, bankową oraz podatkową (autor wspomina w tym kontekście nieudany i wciąż niejasny projekt unijnego Paktu Fiskalnego).
Oceniając jednak argumenty Szczerskiego w ramach paradygmatu psychologii społecznej, zakładającej niezmienność ludzkiej natury i stałe pojawianie się w większych i mniejszych grupach ludzkich dążeń do władzy i dominacji, trudno jest nie dojść do wniosku, że rysuje on zbyt idealistyczne podejście do relacji wypracowywanych w ramach organizacji międzynarodowych i polityki międzynarodowej. Idealizuje przy tym dawny model ojców założycieli UE, nie zauważając na to, że przy całej swojej zdolności do solidaryzmu i wyrównywania różnic rozwojowych pomiędzy bogatymi i biedniejszymi regionami oraz państwami UE dawał on więcej atutów silniejszym i większym graczom w rodzaju Francji, Niemiec czy Włoch niż mniejszym krajom Beneluksu, a później Irlandii, Grecji oraz Hiszpanii i Portugalii. Dążenia do dominacji silniejszych kosztem słabych nie da się, co pokazuje doświadczenie, wyeliminować z polityki. Można jednak skierować go na takie tory, aby silni przekonali się, że mają interes w pomaganiu słabszym i bardziej opłacają się im posunięcia multilateralne niż jednostronny dyktat.
Wolny rynek a model społeczny
Szczerski wydaje się, choć z pewnymi delikatnymi zastrzeżeniami, przychylać do postawy nieufności wobec utrzymywania modelu europejskiej polityki społecznej opartej na szerokich transferach i bezpieczeństwie socjalnym. Być może z przyczyn stricte politycznych, wiążących się z ryzykiem zakwestionowania działań prowadzonych w tej sferze przez rząd Zjednoczonej Prawicy od jesieni 2015 roku, nie rozwija szerzej tego zagadnienia, zwracając tylko uwagę na to, że istnieje sprzeczność między dążeniem do pogodzenia z różnie rozumianą na kanwie zapisów traktatowych ideą jednolitego rynku („common market”) a polityką bezpieczeństwa socjalnego. W tym miejscu, świadomie lub nie, autor niebezpiecznie zbliża się jednak do coraz bardziej kwestionowanej, neoliberalnej filozofii przeciwstawienia wolnego rynku i wzrostu gospodarczego klauzulom socjalnym. A przecież stanowią one dość trwały element systemu europejskiego. Przez lata, do czasów pojawienia się reaganomics i ekonomii lansowanej przez tzw. konsensus waszyngtoński, połączenie rozwiązań socjalnych z wolnorynkowymi w postaci społecznej gospodarki rynkowej stanowiło trwały wyraz powojennego modelu rozwoju Zachodu, którego nie kwestionowali zarówno europejscy chadecy i konserwatyści, jak i socjaldemokraci.
Rekonstytuowanie Unii
Wydaje się zresztą, że kwestie gospodarcze i społeczne nie są „mocną stroną” refleksji Szczerskiego, który nie przedstawia ich jednoznacznych ocen i propozycji. Dostrzega oczywiście, że dzisiejszy dynamiczny świat wymaga polityki niedogmatycznej i elastycznej w sferze ekonomii, ale nie formułuje wniosków w tak ważnych kwestiach jak dalsze, efektywne funkcjonowanie strefy euro czy perspektywa integracji systemów fiskalnych i ich ewentualnych skutków dla Europy.
Po znacznie dłuższej części dotyczącej analizy obecnej sytuacji Szczerski próbuje sformułować dwa rodzaje propozycji dla rozdzieranej nierównomiernym potencjałem swoich państw wspólnoty europejskiej. Ogólną „metapropozycją” książki jest tzw. Nowe Pozycjonowanie Strategiczne (NPS) UE. Autor, opierając się na występującej w politologii osi podziału pomiędzy południkami polityki i wizerunku a równoleżnikami zasobów militarnych i ekonomicznych (rozciągniętej wokół płaszczyzn geopolityki, geoekonomii, neogeopolityki i „soft power”), proponuje poważną refleksję nad tym, gdzie przesunąć punkt ciężkości głównego działania Unii. Zarówno dla przeciętnego czytelnika książki, jak i nawet samego polityka obozu rządzącego propozycja ta wydaje się dość zawiła i trudna do przełożenia na codzienne realia. Gdy jednak bardziej się w nią wczytać, paradoksalnie jest ona zbliżona do pięciu propozycji dla przyszłości UE, zgłoszonych na początku marca br. przez Komisję Europejską i sygnowanych przez jej przewodniczącego Jeana-Claude Junckera. Komisja zaproponowała bowiem kilka modeli dalszej integracji: od bardziej ścisłych, po dosyć luźne i mniej zobowiązujące. I w przypadku Szczerskiego, i Junckera osią tych propozycji jest pytanie, w którym miejscu Unii powinno być więcej, a w którym mniej, gdzie sprawdzają się działania bardziej wspólnotowe, a gdzie strategie indywidualne i autorskie dla poszczególnych państw lub regionów UE.
Na płaszczyźnie działań instytucji unijnych Szczerski zgładza projekt „demokracji międzyrządowej”. Idzie on po linii proponowanej ostatnio przez rząd Beaty Szydło i kraje Grupy Wyszehradzkiej: wzmocnienia roli państw i parlamentów narodowych oraz większej konsensualności na forum Rady Europejskiej, zakładającej możliwość zgłaszania weta co do ustaleń nawet przez pojedyncze kraje. Zapewni to jego zdaniem wzmocnienie filarów rzeczywistej demokracji w Unii, równości i solidarności jej członków (zgodnie z zasadą równości państw w stosunkach międzynarodowych, funkcjonujących chociażby w Karcie Narodów Zjednoczonych i prawie międzynarodowym). Tego typu reforma wzmocniłaby również policentryczność UE (istnienie wielu równoległych centrów integracji i zastąpienie jednej, stałej hierarchii wewnątrzunijnych graczy zmiennymi konfiguracjami, w zależności od potrzeb). Demokratyzacja procesów decyzyjnych w UE, o których Szczerski wspomina dopiero pod koniec swojej pracy, miałaby stanowić również ważny sygnał dla krajów wciąż aspirujących do członkostwa z regionu Bałkanów Zachodnich i – w dalszej perspektywie – z obszaru poradzieckiego.
Czy ta propozycja jest wyjątkowo oryginalna? Pytanie, jak uczynić integrację europejską skutecznym instrumentem interesów narodowych, zgłaszał już prawie dwie dekady temu ówczesny premier Wielkiej Brytanii Tony Blair. To, że nowocześnie rozumiane państwa narodowe powinny być wciąż podmiotem i głównym aktorem europejskich procesów, mówił także, co rząd dzisiaj rzadko przyznaje z oczywistych przyczyn piarowych, minister Radosław Sikorski w słynnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” w marcu 2009 roku. Propozycje wzmocnienia roli państw narodowych i parlamentów padły w ubiegłym roku podczas rocznicowej sesji z okazji 40-lecia Europejskiej Partii Ludowej z ust nie kogo innego jak… Donalda Tuska. Czy zaś sama idea „demokracji międzyrządowej” może być skuteczna? Ostatnie wydarzenia związane z próbą zablokowania przez rząd odnowienia mandatu przewodniczącego Rady Europejskiej dobitnie pokazały, że na arenie polityki unijnej nie wystarczy mieć własnego zdania ani nawet „moralnej słuszności”. O powodzeniu i umiejętności forsowania własnych pomysłów decyduje umiejętność kompromisów, wysłuchania partnerów czy nawet swoisty, dyplomatyczny zmysł transakcyjny, a nie sama, nawet zabezpieczona traktatowo i instytucjonalnie, możliwość weta.
Soft-power Trójmorza
Ważnym elementem propozycji książki jest flagowy projekt administracji prezydenckiej, aktywnie wspierany przez Chorwację, czyli idea Trójmorza, zapoczątkowana praktycznie podczas międzyrządowego spotkania w Dubrowniku latem 2015 roku. Szczerski widzi ją nie jako konkurencję dla UE, ale część bardzo praktycznej polityki regionalnej i obszar „soft power”. Zdaniem prezydenckiego ministra główną osią współpracy krajów pomiędzy Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym powinny być przedsięwzięcia komunikacyjne i energetyczne. Wspominając Trójmorze, Szczerski pomija jednak bardzo realne trudności istniejące w tym punkcie polskiej polityki regionalnej: fundamentalne różnice w polityce finansowej (Słowacja, Słowenia oraz kraje bałtyckie siłą rzeczy ciążyć będą z powodu przyjęcia euro ku „starej Unii”), geopolityce (skłonność partnerów z regionu do bliższej współpracy z Niemcami i Rosją), a szczególnie utrzymujący się w niektórych krajach regionu sceptycyzm w stosunku do pogłębiania więzów euroatlantyckich. Nikt rozsądny nie będzie negował wagi projektu, ale jego istotne przeszkody warto mieć stale przed oczami.
Polska mesjaszem Europy?
Zagadnieniem, które pozostawiłem na koniec, jest kwestia roli, jaką autor widzi dla Polski w procesie odnowienia chrześcijańskiej tożsamości Europy. W książce poświęcono jej osobny rozdział, bazujący głównie na nauczaniu papieża Jana Pawła II na temat jedności europejskiej. Subtelne i krótkie nawiązania do problemu Szczerski umieścił również w innych fragmentach pracy, obwiniając, jak to barwnie ujmuje, „lewicowy abordaż” na instytucje europejskie, dokonany w wyniku ruchu kontrkultury w 1968 roku. W tym miejscu analizy autora są dość przewidywalne i nie wychodzą poza znany i przerabiany już od długiego czasu kanon prawicowej i konserwatywnej publicystyki. Dyskusja na ten temat będzie trwać zapewne jeszcze długo: czy kryzys tradycyjnej, chrześcijańskiej tożsamości Starego Kontynentu rzeczywiście zaczął się dopiero w wyniku buntu z 1968 roku? Oczywiście ojcowie założyciele zjednoczonej Europy pragnęli budowy tej konstrukcji na wartościach chrześcijańskich, ale czyż nie była to reakcja na masowy proces apostazji europejskich chrześcijan rozpoczęty po I wojnie światowej i ich akcesu do ruchów totalitarnych? Czy pomimo pewnej zewnętrznej fasady Europa była tak bardzo chrześcijańska już w XIX wieku?
Podobnie rzecz się ma ze zgłaszanym w książce pomysłem reewangelizacji Europy poprzez obecność Polski w politycznych strukturach europejskich, a nawet wykorzystanie w tym celu polskiej emigracji zarobkowej w krajach Zachodu. Patrząc z perspektywy czasu, można stwierdzić, że oczekiwania, iż Polacy dokonają poprzez wejście do UE chrześcijańskiej rewolucji w Europie, zgłaszane w trakcie akcesji do wspólnoty, okazały się przesadzone i nierealistyczne. Podobnie dzieje się z obecnością Polaków w krajach starej UE – polscy duszpasterze i wierni nie przyczynili się, jak do tej pory, do masowego odnowienia chrześcijańskiego ducha wśród Anglików, Szkotów, Irlandczyków lub Belgów, a polskie parafie nie przyciągają mieszkańców tych krajów poszukujących sacrum w chaosie ponowoczesności. Wydaje się, że w dziedzinie religijnej coraz większą rolę w społeczeństwach europejskich odgrywają wybory, świadectwa i losy indywidualne, a nie sama działalność Kościołów o nawet najsilniejszej tożsamości i bogatej historii.
Książka Krzysztofa Szczerskiego w dobie powierzchownych i publicystycznych dyskusji o przyszłości Europy jest głosem wartym wysłuchania i dyskusji, pomimo że jej konkretne propozycje jawią się w wielu miejscach jako ogólnikowe lub nazbyt teoretyczne.
Krzysztof Szczerski,
Utopia europejska. Kryzys integracji i polska inicjatywa naprawy,
Biały Kruk, Kraków 2017, ss. 255.